Baleary 2017 to już wspomnienie…

Rejsy marin
Pogoda nam dopisała. Temperatura na Balearach ok 20 stopni. Czasem tylko pokropiło. Szkoda, że na morzu kierunek wiatru mało sprzyjał. Opływając dookoła Majorkę często wiał “w mordę”. Trochę halsowaliśmy, trochę na katarynie żeby zdążyć pozwiedzać. Kilka razy wychodziliśmy na noc lub wczesnym rankiem, żeby zdążyć o ludzkiej porze dopłynąć w ciekawe miejsce i zdążyć coś jeszcze obejrzeć przed końcem dnia. Przede wszystkim była to fantastyczna przygoda.

Płynęliśmy morzem dwoma jachtami. Agata była skipperem Oceanisa s/y Vino Tinto (czerwone wino mniam…), a ten był jak Oceanis. Szedł zgodnie z tym jak chodzą. Dziwniejszy był katamaran s/y Mahanga. Szedł dość tępo na wiatr. Gienio, jego skipper, doskonale sobie radził, i na morzu, i w portach (w tawernach też). Czarterownia, też się sprawdziła i podczas wydawania jachtu i, co najważniejsze, przy rozliczeniu.

Palma de Mallorca

30 września 2017 zamustrowaliśmy się w Palma de Mallorca. Wiadomo, zakupy, szkolenia, przygotowania trochę czasu pochłonęły. Załogi zmęczone podróżą i długim czekaniem na jachty. Marek Spokojny i Grażynka sprawili się cudownie. Jako, że byli na jachcie, który odebraliśmy wcześniej, zrobili obiad dla wszystkich osób. Zaprosili też naszą drugą załogę, która ciągle była zajęta odbiorem. To był bardzo miły gest.

W południe 31 ruszyliśmy do Cabrery. Mieliśmy zarezerwowane miejsca na bojkach. Jedno było wolne. Zajął je kat. Drugiej wolnej nie znaleźliśmy. Zacumowaliśmy do siebie longsidem. Po krótkim czasie już podpłynęła motorówka, aby nas przegonić. Gdy okazało się, że mam rezerwację, owszem kazali czekać na wodzie ale odnaleźli jacht stojący na “krzywy ryj”, wygonili go i wskazali nam naszą bojkę. Zapadła noc. Podejście do niewidocznej boi rufą było sztuką nie tyle manewrową co nawigacyjną. Miło nam się zrobiło, gdy ktoś ze stojącego już jachu oświetlił nam cel. Pouczająca przygoda,

Odpoczynek był zasłużony. Osłabienie czujności, Piotr oparł się mocniej o zapięty reling rufowy i z charakterystycznym dla Polaka okrzykiem, runął do wody Morza Śródziemnego.. Noc, cisza, okrzyk i plusk. Dobrze, że morze spokojne a woda ciepła. Po krótkiej chwili, przy wydatnej pomocy Lipy znów był na burcie. Było co świętować. I pierwszy dzień i cudowne ocalenie.

Czekaliśmy świtu. Skaliste brzegi zatoki i brak świateł nawigacyjnych nie napawał optymizmem. 0706 uruchomiono silnik, gdy tylko zamajaczyły obrysy skał. Oddaliśmy cumy i ruszyliśmy na spotkanie nowej przygody na wodach Morza Śródziemnego.

Z początku wiało umiarkowanie, 2-3 NE. Bliżej południa zaczęło się nasilać. Doszło do 5. Stan morza 1-2. W zasadzie dobrze się płynęło, choć nie do końca w oczekiwanym kierunku. Chcieliśmy COG ok 20 a wychodziło raz 85 a na drugim halsie ok 300. Patrzę w dziennik jachtowy i myślę teraz, że albo notatki są niedokładne, albo sternicy mało się starali. Co tam, grunt, że było fantastycznie. W końcu wiatr lekko osłabł i zobaczyliśmy … odbijacz. Nie nasz, taki ładny, granatowy i jakże samotny. Nie można było odpuścić tej wspaniałej okazji do ćwiczeń. Pierwszy manewr “człowiek za burtą” metodą półwiatrową udał się a odbijacz dalej pływał. Nie łatwo było go podjąć z wysokiej burty, nawet przy wolno płynącym jachcie, szczególnie, że nie było go za co chwycić bosakiem. Potem był drugi manewr (ósemka sztagowa), potem trzeci i kolejny. Manewr monachijski też był sprawdzany. Wynik podobny. Jacht blisko odbijacza ale trudności z wyłowieniem. Czas na kolację się zbliżał. Trzeba było zakończyć zabawę. Zrzuciliśmy żagle, odpaliliśmy katarynę i tradycyjnym podejściem rufą pod wiatr odbijacz niemalże sam wskoczył na pokład unosząc się na wstępującej fali. I czas najwyższy. Była 1705 a zmrok ok 1900. Czas do portu, jeśli mamy zdążyć przed zapadnięciem ciemności.

I zdążyliśmy zaparkować longsidem do jakiejś kanciastej betonowej kei Porto Cristo obwieszając się gronem odbijaczy. Po kolacji cześć poszła zwiedzać, część na piwo. Było już późno.

Nie wstaliśmy zbyt wcześnie, by kontynuować rejs. Zmęczenie poprzednim dniem i wieczorem dało się we znaki. A należało wstać wcześnie jeśli chcieliśmy obejrzeć wspaniałe jaskinie. Z portu kazali się wynosić o 1200 a ludzie właśnie zaczęli się zbierać do zwiedzania. Naszych turystów zostawiliśmy na lądzie i w kilka osób wypłynęliśmy na redę, stając na kotwicach. Po zwiedzających trzeba będzie wysłać pontony. Dobrze, że mamy też silnik. Założyliśmy, odpaliliśmy, pochodził  z minutę i zdechł. Lipa mało ręki nie nadwyrężył podając dokładnie co to “szarpanka”. Nic to nie dało. Szczęśliwie jachty były z dobrej czarterowni. Wystarczył jeden telefon. Obiecali, że za godzinę będzie mechanik. I był. Na wiosełkach dopłynęliśmy do kei. Próba udowodnienia nam, że nie umiemy obsłużyć silnika zaburtowego spełzła na niczym. Próba zreperowania także. Wymieniono nam silnik i można było zacząć zwozić ludzi. W samą porę. Zaczęli się zbierać. Z relacji wiemy, że warto było odwiedzić te jaskinie.

1652 podnieśliśmy kotwicę i udali w drogę do pobliskiej zatoczki Pinar. 1825 już staliśmy na kotwicy. Kto chciał mógł się plumkać w ciepłej, słonej wodzie. Zapadał zmrok, potem noc. Księżyc pojawił się na niebie. Obok nas stał piękny żaglowiec. Ślicznie wyglądał spowity welonem światła. Dla takich chwil warto żyć.

Była 2054. Postanowiliśmy płynąć dalej więc uruchomiliśmy silnik. Winda kotwiczna zazgrzytała radośnie. Łańcuch się naprężał, winda zgrzytała, aż nagle przestała. Przycisk na pilocie przestał działać. Pewnie to bezpiecznik. I rzeczywiście. Po wciśnięciu bezpiecznika kilka cichych zgrzytów i znów cisza. Kotwica patrzy pion, kotwicę rwij… ale nie idzie. Lekki wstecz, mała naprzód. Nic. Lekki wstecz, lekki luz łańcucha, mała naprzód i … nic. Znów lekki wstecz, więcej naprzód, dziób jakby zanurzał się w fali i … nic. I tak w kółko. Mały wstecz, potem za każdym razem więcej naprzód, potem dziób zbliżał się do wody aż w końcu ziemia puściła. Kotwica nie trzyma dnia! Kotwica na pokładzie 🙂 Była 2312. Tam wydawało się to tylko chwilą. Dopiero teraz, gdy to piszę i spoglądam w dziennik, widzę ile to naprawdę trwało. Prowadzenie dziennika to fajna sprawa.

Do 0200 szliśmy na katarynie. Potem na morzu zaczęło wiać z N, następnie z NW 2. Dobre i to. Postawiliśmy żagle. Gdy tylko się zaczynało rozjaśniać wchodziliśmy w zatokę otoczoną skalistymi wzgórzami, na której końcu był port Alcudia. Nasz katamaran już stał na redzie na kotwicy. O 00815 rzuciliśmy też kotwicę i zacumowaliśmy longsidem do niego. Miło z przyjaciółmi zjeść śniadanie po nocy spędzonej na morzu. W południe łagodnie zeszliśmy z kotwicy i zacumowaliśmy w porcie Alcudia. Był cały dzień na zwiedzanie miasta a w zasadzie to okolicznych gór. Wycieczka wynajęła samochody i udała się na zwiedzanie Formentoru. Widoki były oszałamiające. Na wieczór umówiliśmy się na wspólną kolację na mieście. Kolacja jak to kolacja. Nigdy nie wiesz na co trafisz. Ale towarzystwo… przednie.

Żeby nie skostnieć, oddaliśmy cumy 0452. I znów na morze. Wiało, że szkoda gadać. Najpierw z N potem z NW w sile 1. Szliśmy na motogrocie a czasem tylko na katarynie. Kombinowaliśmy jak się dało. Nad ranem przyszło 3 a nawet 4 więc przez cztery godziny dało się iść tylko na żaglach. I tak o 1610 zacumowaliśmy w Puerto de Soller. Śliczne miejsce. Załogi pędem rzuciły się do kolejki wożącej zwiedzających do pobliskiego miasteczka. Było warto.

Ależ ile można gnuśnieć w miejskich murach? O 2250 znów oddaliśmy cumy, by pożeglować troszkę. I żeglowaliśmy przez całą noc. W zasadzie nie wiem czy to było żeglowanie. 1 z SE nie bardzo nam dawała szansę na skuteczne dopłynięcie do zamierzonego celu. Trochę więc znów na katarynie. Świtem można było odstawić silnik i przejść tylko na żagle. To jest to – co lubimy, łagodny szum fal, przyjaciele budzący się ze snu, poranna kawka na spokojnym morzu.

O 1112 rzuciliśmy kotwicę w zatoczce Vells. Rojno tam jak w ulu. I naszych dużo i mówiących innymi językami. Jedni stają na kotwicy, drudzy schodzą. Ci co są, to się kąpią lub posilają. Wszystko w cudownym słońcu, na tle złotych plaż, skał, palm. Cóż, to nasz ostatni dzień. Trudno o lepsze pożegnanie z Majorką.

Potem już tylko pozostało dopłynąć do portu Palma de Mallorca. Po drodze tankowanie w portowej stacji. Trochę przy tym wiało, ale jesteśmy dzielni. Ostatnie cumowanie i klar, pisanie i rozdawanie opinii z rejsu, wspomnienia, uściski, żal za skończonym rejsem i nadzieja na kolejną morską przygodę 🙂

 

 

 

 

 

 

 

One Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

You may use these HTML tags and attributes: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>