Żeglarstwo, jakie jest?

Jak to jest na tych żaglach?

Decydując się na rozpoczęcie przygody z żeglarstwem, zapewne wielu zadaje sobie pytanie „co mnie tam czeka”? „Czy rejs, na który popłynę będzie taki sam jak te, o których słyszałem?” Przed pierwszym kontaktem z żeglarstwem warto wziąć pod uwagę, że zarówno żeglarze jak i sposób zorganizowania wyprawy, może być bardzo różny. I to, właśnie teraz, postaramy się przybliżyć. Na samym wstępie warto podkreślić, że każdy może znaleźć swoją ulubioną formę żeglarstwa. Tak jak różne są motywacje, by w ogóle zainteresować się tym sposobem spędzania czasu wolnego, tak różne są porty, jachty, trasy czy jeziora. Żeglarstwo otwiera przed zainteresowanymi cały wachlarz kombinacji, z których możemy swobodnie wybierać i szukać tego, co najbardziej będzie nam odpowiadać.

Radości portowe

Czy to na trasie Wielkich Jezior Mazurskich, czy na morzach całego świata, centrum życia żeglarskiego odbywa się w portach. To tam znajdziemy tawerny (te ciche i ustronne, jak i tętniące życiem, śpiewem i tańcem), sklepy, kąpieliska czy sanitariaty. Bardzo często w trakcie sezonu w lokalnych tawernach odbywają się koncerty szantowe topowych wykonawców gatunku, co daje możliwość zdobycia autografu, a przede wszystkim spotkania z artystami na żywo. Porty oferują możliwość uzupełnienia zapasów, umycia większej ilości naczyń, wzięcia gorącego prysznica, zjedzenia smacznego obiadu, a często także zakupienie pamiątek i sprzętu żeglarskiego, czy dokonania drobnych napraw jachtu. Wiele z takich miejsc położonych jest w historycznie i kulturowo ciekawych lokalizacjach, dlatego miłośnicy zwiedzania zabytków zawsze mogą znaleźć coś dla siebie. No i oczywiście rybka. Wiele smażalni, barów i restauracji na Mazurach zaprasza na świeżą, pyszną rybę. Jest to stały punkt programu dla wielu żeglarzy, odwiedzających Mazury. Pływanie od portu do portu, czyli tzw. żeglarstwo portowe lub jachting jest prawdopodobnie najpopularniejszą formą rejsowania.

Cisza i kontakt z naturą

Alternatywą do zwiedzania portów jest tzw. pływanie szuwarowo-bagienne przeznaczone dla poszukujących nieco bardziej „dzikich atrakcji”. Myszkując po cichych zakątkach możemy przybić do brzegu w uroczych i malowniczych zatoczkach, do niektórych wysp, czy w inne, niezbyt uczęszczane rejony. W niektórych tego typu miejscach możemy znaleźć niewielką keję, przy której zacumujemy na noc. Tam nas czekają ogniska, śpiew przy akompaniamencie gitary i spędzanie czasu w gronie najbliższej załogi. Noce pozwalają obserwować gwiazdy, natomiast poranki, cieszyć się otaczającą przyrodą. Cóż, zwykle w tego typu miejscach nie spotkamy luksusowych łazienek, a wieczory potrafią  umilić towarzyskie komary. Ale to jest właśnie ten klimat, do którego tęskni się zimą. Niemniej przeznaczenie kilku dni, by odpocząć od gwaru, w przemiłej atmosferze wąskiej grupy przyjaciół, na łonie dzikiej przyrody, daje masę frajdy.

Każda załoga ma swoje preferencje i układa sobie taką trasę, jaka najbardziej im odpowiada. Najczęściej jest to przeplatanka. Jednego dnia postój na leśnej bindudze (kiedyś miejsce spławiania drewna, teraz miejsce do przenocowania gdzieś w mazurskiej głuszy), drugiego udział w koncercie, a kolejnego, wieczorna biesiada w uroczej knajpce. Wiele załóg ma swoje ulubione, fajne miejsca na Mazurach, do których lubi wracać. Przecież z tymi miejscami często wiążą się najpiękniejsze wspomnienia żeglarskich przygód, pierwszych miłości, wzruszającego kontaktu z przyrodą.

W drodze

Tym, co dzieje się pomiędzy znalezieniem się, czy to w dużym porcie, czy w zatoczce na uboczu, jest oczywiście samo żeglowanie. Dla wielu, to właśnie jest najprzyjemniejszą i najdłużej oczekiwaną atrakcją. Spędzanie czasu na wodzie, słuchanie szumu wody i wiatru, wykonywanie manewrów, przechyły i przechyły, nawigowanie, stanowi główną część całej zabawy. W trakcie żeglowania jest zarówno czas na zespołowy wysiłek całej załogi, ale również na swobodną rozmowę i wspólny śmiech.

Jak łatwo można zauważyć, w żeglarstwie każdy znajdzie coś dla siebie. Od miłośników zmagań z żywiołem i pracy zespołowej, po amatorów romantycznych zachodów słońca, nostalgicznych chwil przy ognisku, kąpieli o porannej rosie. Wypłynięcie w rejs zazwyczaj pozwala doświadczyć całego wachlarza dostępnych wariantów, a na samym początku przygody z żeglarstwem, warto spróbować wszystkiego!

Radości portowe

Gdzie ta keja, a przy niej ten jacht?

Kanary

Rejs morski na Wyspach Kanaryjskich 2018 – etap 2

Na tym etapie reju morskiego orgaznizowanego przez Marin na Wyspach Kanaryjskich miało być słonecznie, ciepło, spokojne fale oceanu. Rejs w kierunku Feurtaventura. A co się okazało?

Dzień 1

13 stycznia rano pokład opuścili Dobrek i Stiepan a po południu dołączyli Kasia, Artur i Ludka oraz Krzysiek (skipper na kolejny tydzień). Wieczór upłynął standardowo na robieniu zapasów kambuzowych, szkoleniu nowej załogi i przeobrażaniu luźnej ferajny w załogę jachtu. Oczywiście na powitanie, kalmarki grillowane lub inne jedzonko wg upodobań załogi w miejscowej tawernie oraz, rzecz jasna:  uha jarra!

Una jarra

Kanary

Dzień 2

Następnego dnia z samego rana, czyli haha o 0928 uruchomiono silnik.  0950 minęliśmy główki portu San Miguel, wychodząc w morze na spotkanie przygody. Przyjęliśmy kurs na Gran Canarię. Morze przywitało nas jak należy. Za główkami 7B. Potem nawet 8. Stan morza do 6. Wiatr niestety NE, więc  aby za bardzo nie oddalać się od kursu i przy okazji nie dać się wepchnąć w środek sztormu, poszliśmy na motogrocie. Oczekiwaliśmy rumianych z zadowolenia twarzy naszych nowych załogantów a tu nieoczekiwanie na policzki wpełzła zieleń. Zaplanowaliśmy na ten dzień krótki przeskok między wyspami, więc nieprzyzwyczajone do morza osoby jakoś dawały radę. Wachty sprawiały się znakomicie, mimo okresowych przerw na karmienie rybek czy czegoś tam innego. Właściwie nie ważne co było karmione, ważne że było. Jacht wznosił się, to opadał w doliny fal. Słone bryzgi co pewien czas dosięgały załogi. Wiatr szarpał wszystkim co się dało. Neptun (a może to Weles?) robił co mógł, żeby nam przeszkodzić, mimo, że złożyliśmy mu stosowną ofiarę z trunku jeszcze w porcie. Widać była za mała, a może mu nie smakowało. Szarpał szprycbudą i bimini na wszystkie strony. Były przydatne w tych warunkach, więc nie chcieliśmy się ich pozbawiać bez potrzeby.

Gdzieś około 1300 zauważyliśmy, że bimini łopoce jakoś inaczej. Łoskot metalu i łopot materiału zwrócił uwagę skippera. Wypadła jedna śrubka. Bimini latało we wszystkie strony pozbawione stabilności. Do pracy więc! Może złożyć całe bimini, by go nie stracić wraz z kaucją? Cóż, że zmokniemy i przewieje nas do kości. Mimo, że temperatura 22 stopnie, to silny wiatr wywiewa z nas drogocenne ciepełko. Gdy zaczniemy opuszczać bimini, zluzuje się materiał, jak dmuchnie i napełni się wiatrem, nie wiadomo jak się skończy. Odstąpiliśmy więc od tego pomysłu. Lepiej najpierw spróbować to naprawić. Nikt z wachty nie pcha się, aby sprawdzić zawartość skrzynki bosmańskiej. Pod pokładem można zostawić całą zawartość żołądka, jeśli komuś coś zostało. Prosimy Betty, już jest zaprawiona na morzu. W skrzynce nie ma nic, co można by wykorzystać. Znajdujemy kawałek krawacika. Podwiązanie elementów rozłożyło się na dwa etapy. Załapanie wstępne, vomitacja, poprawa wiązania. Jakoś trzyma. Nie na długo. Na jakieś pół godziny wystarczyło. Bum! Znów łoskot i łopot. Betty jednak okazała się niezawodna. Znalazła w swoich prywatnych zasobach zwykłą śródlądową szeklę. Wykorzystując jej śrubę i ucho dało się połączyć latające elementy bimini. Dzielnie asystowała w tym Ludka. Powinno się trzymać, tylko co jakiś czas, trzeba kontrolować, czy śruba się nie wykręca. Wykręcała się. Ale to już nie był problem do końca dnia i rejsu. Kilka ruchów ręką wystarczało, by znów była na swoim miejscu.

Dzięki wspomaganiu silnikiem szliśmy dość ostrym kursem. Gdy zbliżyliśmy się do Gran Canarii, można było odpaść, bo zapasu wysokości mieliśmy trochę. Pozwoliło to na odstawienie silnika i postawienie zrefowanego foka. I tak na zrefowanych żaglach, w końcu jak żeglarze płynęliśmy dalej w bryzgach fal. Na dole, jakieś latające talerze przypomniały o swoim istnieniu (i kto mówi, że UFO nie istnieje?) ale problem został szybko załatwiony. Po wejściu za Gran Canarię, która osłoniła nas od wiatru, można było jeszcze odpaść. Zrzuciliśmy więc szybko grota i baksztagiem, na zrefowanym foku pędziliśmy ku przeznaczeniu. Wiatr zmalał do 2, rozwinęliśmy całego foka i naprzód.

Kasia za sterem

Kanary

Na podejściu do Puerto de Mogan, uruchomiliśmy silnik , zrzucili foka, przygotowali się do wejścia do portu. Udało porozumieć się z marinero. Weszliśmy na jajeczko w pierwsze Y-bomy jakie znaleźliśmy. Tak stoimy! Można wydać załodze alkohol! Wizyta w bosmanacie przekonała nas, że to nie miejsce dla nas. Jesteśmy za duzi. I już po zasłużonym odpoczynku! Nagrodę trzeba będzie przełożyć na później. Desant tym razem poszedł z marinero a reszta załogi z Agatą za sterem, zajęła się wyjściem z bezpiecznego miejsca i przeprowadzeniem jachtu. O zgrozo! Wskazano nam miejsce na przystani promowej. Y-bomy pływają i wraz z pływem unoszą się na wodzie. Nie ma potrzeby regulować cum w trakcie stania. Na przystani promowej, polery są na betonce. Podchodzimy przy przypływie. Sam manewr udany ale nie miło będzie załodze tu nocować. Konieczna jest wachta trapowa, żeby w nocy regulować cumy, o ile nie chcemy zawisnąć na knagach, gdy woda opadnie.

Załodze jednak, to nie przeszkadzało. Większość poszła na miasto. A piękne jest i warto było. Wracali w porach odpowiednich, do sprawdzania cum. Na ranem tylko musieli raz wstać, aby poprawić.

Ludka za sterem, Kasia obserwuje

Kanary

Dzień 3

Spania długiego z resztą nie było. O 0900 przychodzi prom. Więc szybko płacić postojowe i wychodzić w morze. Równocześnie zławiamy wszystkie bieżące sprawy. Zakupy, rozliczenia i najważniejsze, sprawdzanie,  gdzie nas przyjmą na kolejną noc. Nie możemy jej spędzić na morzu jak było w planie. Idzie potężny sztorm.  Problemem tego rejsu okazał się brak miejsc w portach. Poprzedniego dnia, po horyzont, nie widzieliśmy żadnego jachtu. Stały więc w portach. Na zimę przypływają na Kanary jachty z Balearów, więc z miejscami zrobiło się krucho. Jeszcze ten nadchodzący sztorm.

Znaleźliśmy miejsce niedaleko. Kilka mil dalej na wschód. Skoro więc mamy sporo czasu a musimy już wyjść, to zdecydowaliśmy się na spokojny początek dnia na kotwicy. Na redzie portu jest zaciszne kotwicowisko i po 15 minutach już staliśmy. A potem kawusia, śniadanko. Kto chciał zażywał kąpieli słonecznej a kto chciał morskiej. Woda jak na Kanary taka sobie, ale jak na warunki polskie, nawet letnie,  wspaniała.

Najedzeni, wypoczęci, odświeżeni schodzimy z kotwicy o 1045, wychodzimy w morze i o 1120. Stawiamy wszystkie żagle! Fok stanął, ale refowany grot okazał się feralnie wklinowany w maszt. Nie chciał wyjść. Masz babo placek 🙂 Pewnie to wczorajsze szybkie zwijanie na silnym wietrze. Silnik, fok przecz i zaczynamy zabawę. Krzysiek - Hals luz! Arturo z Pawłem- Szkentlę wybieraj! Raz i raz! Szkentla luz! Hals wybieraj! Hals Luz! SzkentIę wybieraj! Raz, i raz, i razem… i nic! Jacht krąży pod klifem, powoli, bo wiatr od lądu 2SE. Jak nie tak, to inaczej! Wyszorowujemy trochę szkentlę, na tyle, żeby się dało za nią pociągnąć żagiel nie w kierunku noku bomu, ale na burtę. I raz, szkentla, raz hals. Powoli zaczął wychodzić. Raz i raz! Raz i raz! Wyszło już pół żagla. Dalej nie chce. Przerwa. Pomyśleć, odpocząć, Jacht krąży tracąc wysokość i idąc trochę w kierunku naszego celu podróży. Próbujemy kolejny wariant. Trochę w innym kierunku, trochę ręcznie, trochę korbą. Znów drobny sukces. Siedzi jeszcze przy topie jakieś 10 cm. Nie dużo ale za nic nie chce wyleźć. Może siłami natury? Stajemy trochę pod wiatr, by żagiel załopotał. Mocno odpadamy, żeby zapracował i … nic. Znów trochę odpoczynku i czas na myślenie. Zwinąć nie można, bo znów się cały wklinuje. Zostawić? Zaraz wchodzimy do portu. Lepiej nie na żaglach. Próbujemy techniki podstawowej, na kabestanach. Trzymamy dość napięty lik wolny, wiatr stabilizuje żagiel. Szkentla 20 cm luzuj! Hals wybieraj! Jeden, dwa, trzy obroty. Patrzę na top, wchodzi równo. Szkentla 20 cm luzuj! Znów kilka obrotów kabestanu z halsem. Znów trochę weszło. Najważniejsze, że równo. W drugą stronę! Hals luz! Szkentlę wybieraj! Raz, dwa, trzy, cztery obroty. Jest! Cały wyszedł! Ulga, radość, zadowolenie z pracy zespołu. Trzeba to było uświetnić w jakiś drobny sposób. Uwolniliśmy żagiel o 1300. Półtorej godziny niewiadomo kiedy zeszło.

Do Pasito Blanco weszliśmy na pamięć. Znamy już to miejsce. Zatrzymaliśmy się przy stacji. Marinero wskazał miejsce przy kei. Zaczęło mocniej dmuchać. Zbliżał się sztorm. Więc znów rzut pieszy lądem a Lipa przestawia jacht. Piękne, klasyczne odejście rufą od kei na szpringu dziobowym przy wietrze od rufy. Wstecz, i od razu pochodzenie rufą z wiatrem. Jacht nabrał prędkości i sterowności. Podejście do wyznaczonego miejsca wymagało przejścia krótkiego odcinka przy wierze bocznym, ale jacht szedł szybko i poszło gładko. Znów wzdłuż jachtów z wiatrem. W końcowej fazie jacht musiał wejść na miejsce przy wierze bocznym z bakburty. Trzeba było zwolnić. Rufa idealnie weszła na swoje miejsce. Dziób dostał silnego wiatru i zaczął schodzić na sąsiedni jacht. Odbijacz, którym kierowała Kasia, był jak zwykle na miejscu. Przydałyby się stery strumieniowe, by pchnąć dziób przeciw wiatrowi, ale ich nie było. Więc cumy rufowe na ląd, muringi wybrane i po chwili jacht stanął jak należy. Dodatkowo dostał z nawietrznej bresty z sąsiedniego jachtu, bo miało wiać.

Było trochę czasu, zwodowaliśmy ponton, zamontowali silnik. Skipper, Paweł, Betty i Agata ruszyli na zwiedzanie portu. Potem za główki, aż na plażę. Ponton płynący jakoś wchodził na falę, ale gdy dotknął brzegu, nadchodzące fale wchodziły na niego. Szybko trzeba było wyciągnąć go na brzeg lub wracać. Plaża zaliczona, słońca nie ma, więc wracamy umoczeni i szczęśliwi! Wieczorem odpoczywamy na jachcie. Trasa tego dnia była krótka, jednak dość emocjonująca i męcząca. Wieczór był jednak długi, bo następnego dnia planowaliśmy długie spanie. Salsa Lipy z Arturem na kei przejdzie do historii.

Kapłanki płodności, czy coś w tym sensie

Kanary

Dzień 4

Następnego dnia sztorm. Wieje rzeczywiście jak należy. Paweł z Betty, jako zespół słynący z umiejętności znalezienia samochodów do wynajęcia w każdym miejscu świata, załatwiają samochody i jedziemy na zwiedzanie wyspy. Pierwszym wybranym przez nas punktem było stare miejsce kultu przedrześcijańskiego, położone na jakiejś samotnej górze. Kilkumetrowy krąg wycięty w skale, otoczony z jednej strony przepaścią a z drugiej wystającymi kikutami niewielkich skałek sprawiał emocjonujące wrażenie. Podobno oddawano tam cześć jakiejś żeńskiej bogini płodności, coś jak u nas Ładzie lub Mokoszy. Potem, zgłodniali poszukaliśmy restauracji położonej w wysokich już górach, w jaskini wykutej w skale. Było tam klimatycznie, smacznie i bardzo niecodziennie. Już czas na kawę. Pojechaliśmy do Las Palmas. Morzem nie dopłyniemy na  tym rejsie, więc warto choć samochodem. Zachodziło już słońce, wiał silny wiatr. Na plaży Las Palmas czuło się chłód. Mimo to wielu ludzi spacerowało po pasażu i po samej plaży.

Paweł pewnie martwi się o to, co podają w tej kamienicy?

Kanary

Dzień 5

Rano odwiedził nas masz kolega Mirek z żoną i sympatyczną progeniturą w liczbie 2. Zabraliśmy dzieciaki (młodzież) na przejażdżkę pontonem. Załapała się też Ludka. Potem nieśpieszne pożegnania i czas w drogę. O 1224 uruchomiliśmy silnik, Mirek jeszcze pomógł oddać cumy, Kasia za sterem i wyszliśmy w morze. Na początku wiało ładne 4S. Postawiliśmy żagle. Ucieszyliśmy się, że poprzedniego dnia uporaliśmy się z grotem. Potem wiatr odkręcił na W i osłabł do 1 czyli lekko „w mordę”. Byliśmy schowani za wyspą, więc zdecydowanie to był dobry czas na obiad. Jacht toczył się wolniutko. Kambuz pod kierownictwem Kasi ugotował obiadek. Coś pysznego, jak zwykle na tym rejsie.  Zjedliśmy spokojnie. Nawet pozmywano naczynia. Przygotowaliśmy się mentalnie na silny wiatr. Wyszliśmy tylko za wyspę i zaczęło się. O 1700 już było 7NW i stan morza 5.  5-7 B utrzymywało się całą noc. Dla niektórych to była pierwsza noc na morzu w ogóle, a tu taki wiatr i fala. Ale dla naszej dzielnej załogi była to już bajka. Staraliśmy się nabrać wysokości, idąc wzdłuż zachodniego brzegu Gran Canarii, wyjść na pozycję umożliwiającą żeglowanie powyżej centrum sztormu, usytuowanego  w dyszy między wyspami. W zasadzie się udało, bo nie dostaliśmy tym, co działo się w samym centrum. Tam były porywy do 10B. Im bliżej Teneryfy tym było słabiej, ale stabilne 5-6 trzymało się cały czas. Około 0500 zaczęło przycichać, a o godzinie 0535, przy 3B przechodziliśmy przez główki portu Santa Cruse.

Dzień 6

Po trudnej nocy był czas na zasłużony odpoczynek w porcie.  Kto chciał ten zwiedzał. Na koniec dnia wybraliśmy się wszyscy na kolację do „lokaleskiej” tawerny. Czekając na jej otwarcie, spoczęliśmy w ogródku sympatycznego baru. Jakaś kapela przygrywała lokalne klimaty. Punkt 0800 udaliśmy się do naszej tawerny. W Polsce, Sanepid by ją zamknął. Tam, miała się cudownie. Wszystkie stoliki zajęte. Do stolików przechodziło się przez kuchnię. Do łazienki też. Zapewne na wymóg dotyczący oddzielnych okienek, do wydawania dań i odbierania używanych naczyń, zrobiliby oczy jak krewetki, które też podawali. Dania miejscowe, z miejscowych surowców, więc coś wyłowionego z morza. Oczywiście una jarra! Wspaniały wieczór.

Dzień 7

Ostatni dzień rejsu zaczął się spokojnym pośpiechem. Było blisko. Ale trzeba zatankować i oddać jacht. O 1155 uruchomiono silnik i już o 1215 szliśmy baksztagiem na pełnym foku. Z portu pięknie wyszedł Artur. Nie czuć było wiatru choć wiało 7 NE. Czas szybko minął. Podejście do Radazul nie było łatwe. W porcie silny wiatr od główek. Stacja po lewej, za samymi główkami. Do stacji podchodziła Agata, dziobem pod wiatr. Cóż można powiedzieć. Klasa sama w sobie. Zatankowaliśmy. Z tej pozycji, wejście na stanowisko, przy tak silnym wietrze, byłoby niemądre. Lipa dostał to zadanie. Wyszedł z portu i wszedł rufą pod wiatr. Potem na sterburtę i przy bocznym wietrze między keje, znów na sterburtę i … tak stoimy! Ciasno było, trzeba się było rozepchnąć. Odbijacze na miejscu, cumy na czas. Super!

Ostatnia salsa Lipy. Nie ma lipy 🙂

Kanary

Odbiór jachtu przeszedł w miłej atmosferze. Marinero zamienił szeklę Betti na śrubkę, więc odzyskała swoją własność. Na koniec zwyczajowo dostaliśmy szampana. Potem już tylko pisanie opinii, rozdawanie pochwał, opróżnianie zapasów jedzenia i napojów. Pakowanie, by na 0900 być gotowym do wymustrowania. Mimo to, zdążyliśmy jeszcze wyjść na plażę, by przy zachodzącym słońcu, wypić pożegnalne una jarra. Skoro w barze grali salsę, to Lipa jeszcze zatańczył kilka kawałków z lokalnymi senioratami.

Radazul, tak stoimy!

Kanary

To był wspaniały rejs. Każdy kto chciał i umiał,  coś posterował, nawet w manewrach portowych. Posztormowaliśmy i pożeglowali, zwiedzili, zjedli i wypili. Najważniejsze, że był to miły czas spędzony w sympatycznym gronie przyjaciół.

Kanary

Rejs morski na Wyspach Kanaryjskich  2018 – etap 1

Z lotniska poszliśmy na autobus, by o 1400 wysiąść na przystanku na szczycie wzgórza. Do portu Radazul, który widzieliśmy z odległości 400 m miało być blisko. Zaskoczeniem była jednak różnica wysokości.

Ciągnące się serpentyny chodnika wydawały się być nieskończone. Pod ciężarem bagaży uginaliśmy się niczym karawana osłów. Nawet tak wytrwała dziewczyna jak Betty uległa przemożnej sile ciążenia i upadła po drodze po naporem bagażu. Szczęśliwie nic się jej nie stało niemniej zapowiadana przygoda zaczynała nabierać realnych kształtów. Zlani potem doszliśmy do portu.

Klimatyczne miejsce. Zaledwie dwie keje i mała stacja paliw u wejścia. Skipperka Agata zachodzi do biura firmy czarterowej, z którą pływaliśmy nie raz, i otrzymuje dwie rozbrajające w swej szczerości informacje. Pierwsza to taka, że zakupów kambuzowych na rejs dziś nie zrobimy, bo zamknięte są sklepy z powodu święta. Druga ciekawsza. Naszego jachtu nie ma, bo uległ awarii na Wyspach Zielonego Przylądka.  Bezdomni i głodni czekamy na rozwój wypadków.

Czarterownia nie zostawiła nas jednak na lodzie a właściwie na skałach. Jacht zastępczy płynie już do nas z innej wyspy. Będzie gotowy na rano. A tymczasem dostaliśmy na mieszkanie zastępczy jacht numer dwa. Jakie było zdziwienie Agaty i Lipy, że okazał się nim nasz jacht z poprzedniego rejsu. Od razu poczuliśmy się jak w domu. Nie pozostawało nic innego jak poszukać czynnej knajpki. Znalazła się i ugościła nas czym chata bogata, a my nauczyliśmy się pierwszych hiszpańskich słów („una jarra” czyt: una harra, jedno piwo z kija, a dosłownie „jeden kufel”), które jakże często były użyteczne podczas tego rejsu.

O 1000 otrzymaliśmy jacht. Potem szybkie zakupy i szkolenia. Główki portu minęliśmy 1405. O 1425 już pod zrefowanymi żaglami podążaliśmy kursem na północ w stronę La Palmy. Nagle, o 1710 bujnęło nami tak silnie, że koło ratunkowe wylądowało w wodzie. Na wszelki wypadek odpalamy silnik i średnio naprzód. Jacht nie idzie. Wstecz… silnik warczy ale nie idzie. Ani w przód ani w tył. Pal licho koło, co z silnikiem. Przecież to pierwsze godziny rejsu. Szybki telefon do czarterowni by zgłosić awarię. Kazali wracać do Santa Cruze. Wizja wchodzenia do portu na żaglach była inspirująca ale nie koniecznie byliśmy z niej szczęśliwi. Cóż, wracamy. Nie bylibyśmy Słowianami, gdybyśmy jednak sami nie próbowali zaradzić. Dobrze, że Stiepan jest uzdolniony politechnicznie. Stiepan  zaczął przy nim gmerać. Mijały długie chwile. I koło przepadło i silnik zepsuty. Piękny początek.

Nasz niezawodny zespół

Na wodzie zobaczyliśmy małe błyski. To chyba nasze koło. Zew żeglarski nie kazał długo czekać na odzew w naszych sercach. Podejście na żaglach do koła było udane. Niemniej jak zwykle się to zdarza, krótki bosaczek wysokiej burty jachtu pełnomorskiego nie sięgnął „rozbitka”.  Ponowna próba była już sukcesem. Podejście na żaglach i podjęcie koła przy stanie morza 5 o 1745 możemy sobie poczytać za sukces.

La Restinga

Stiepan, który zniknął przy silniku, po wielu próbach, o 1910 zlokalizował usterkę. Spadło cięgno od manetki. Było już ciemno. Zgłosiliśmy wejście do portu. Po uruchomieniu silnika i ręcznego zesprzęglenia na biegu w przód wchodziliśmy do portu. Na długi prostym odcinku aż prosiło się sprawdzić czy można też iść do tyłu. Lipa stał za sterem.  Skipper  przekazała komendę na ustawienie biegów głosem, Becia robiła za telegraf i przekazała Stiepanowi. On ręcznie zesprzęglił silnik na pracę wstecz. Sukces!!! Jacht idzie do tyłu. Manetką można było ustawić prędkość. Telegrafem więc  znów naprzód, między główki portu jachtowego, silny skręt, telegrafem: „wstecz”! Idzie do tyłu. Celujemy w Y-bomy.  Telegrafem: „naprzód”. Hamowanie, cumy, tak stoimy! Ulga. „Można wydać załodze alkohol”. Postój do rana. Na pewno nie wyjdziemy przed naprawieniem silnika. Santa Cruze ugościło nas godnie.

O 1440 po skutecznej naprawie wyszliśmy z portu i zmieniwszy pierwotny plan poszyliśmy na południe. Wydmuchało się widać poprzedniego dnia więc pozostała nam naprawiona kataryna. Dobruś zajął swoje ulubione miejsce w kambuzie i na spokojnej wodzie oceanu mogliśmy spożywać wyśmienicie przyrządzone przez niego risotto na białym winie. Po 25 godzinach bez żadnych przygód dotarliśmy do malowniczej wyspy El Hierro i klimatycznego porciku La Restinga. Następnego dnia wynajętym samochodem ruszyliśmy na zwiedzanie prawie zapomnianej przez cywilizację wyspy.  Dotarliśmy na jej skraj  i południk Ferro, najdalej wysunięty na zachód południk „Starego Świata”. Warto było zobaczyć to przepiękne miejsce pełne skalistych urwisk i urokliwych lasów piniowych. Po całodziennym zwiedzaniu i godzinnym odpoczynku o 2020 uruchomiliśmy silnik i wyszli w kierunku Gomery.

 

Mniamuśne króliki

Do południka Ferro

O 0900 dotarliśmy na miejsce do znanego nam już z poprzednich rejsów portu San Sebastian a już o 1100 mamy samochód i pędzimy po krętych drogach wyspy. Wyspa zupełnie inna, pełna tropikalnej zieleni. Zwiedzamy park narodowy. Długie poszukiwanie w miejscowych restauracjach dały oczekiwany sukces. Znaleźliśmy lokal, który podawał dania ze słynnych kanaryjskich królików. Pychota. W tak sprawnym wyszukiwaniu wszelkich knajp i samochodów nieoceniony był Paweł i jego doskonała znajomość z wujkiem Google.

O 1100 następnego dnia przyjmujemy kurs na Teneryfę. Pogoda przepiękna. Nic nie wieje. Brak zafalowania. Ostawiliśmy silnik. Stoimy. Zachciało nam się pływać w oceanie. Zrzuciliśmy ponton na linie, by się asekurować i do wody. Radości i plumkania było moc. Szczególnie, że towarzyszyły nam w tym sympatyczne delfiny.

Plaża na El Hierro

To był nasz ostatni dzień na morzu, bo o 1825 zawinęliśmy do San Miguel, w którym kończył się ten etap rejsu.

Rejsy marin

Mój pierwszy raz :) odc. 3 Kółka na morzu

Wysoka fala biła w piaszczysty brzeg mierzei.  Porywisty wiatr zrywał czapki z głów. Stojąc na brzegu, zastanawiałem się, czy to się kiedyś skończy. Chciałbym w końcu popłynąć dalej. 10-11 B trwało kilkanaście godzin. Na tyle długo, by odpocząć od morza i zmęczyć się tawernianym klimatem znanej helskiej knajpy.

Ponowny kontakt w morskim żywiołem nie był już tak opłakany w skutkach jak pierwszego dnia. Mdliło już mniej i dało się żyć. Północny wiatr pozwalał płynąć na zachód. Fala za falą zalewały pokład. Zimny wiatr przenikał przez cienkie warstwy mojego śródlądowego sztormiaczka. W nogi zimno, w głowę też. Ręce zmarznięte i cały czas mokre od słonych bryzgów.

Pierwszy kontakt ze sterem miałem na dziennej wachcie.

– Jaki kurs miałeś trzymać? 280. A ty ile płyniesz?- Słyszałem zgorszony głos wachtowego.

– Ucieka mi. Poczekaj, wyczuję go. Staram się.

– Małymi ruchami! To nie samochód, nie skręca od razu! Jak wyzerujesz, dalej kręci. Zacznij kontrować wcześniej!

– No kontruję, ale widać za późno.

– Patrz na żagle! Q.., fok Ci łopocze! Wchodzisz w martwy kąt! Lewiej, q… lewiej. Już kontuj! Za późno. No gdzie idziesz?  Już prawie 260! Prawiej!

-Daj wyczuć- błagałem.

I tak z minuty na minutę, z kwadransa na kwadrans doskonaliłem sztukę „powożenia tą dorożką”. Kapitan śpi. Pierwszy czuwa nad naszą „profesjonalną” wachtą. Pełna godzina, chwila na skupienie się. Wachtowy ma swoje święto. Idzie spisać  pozycję z GPS-a do brudnopisu. Zaznaczy pozycję. Na koniec wachty wpisze do dziennika. Ja mogę sterować sam.

– Ile masz na kompasie? – Słyszę głos z nawigacyjnej.

– 270. Ale już idę na 280.

Nauka pływania

– Widzisz nadchodzącą falę? – Pokazywał mi wachtowy. – Fala podchodzi przed dziób- w prawo na falę. Wchodzisz na falę, dziób przechodzi przez falę i w lewo, żeby się jacht ześlizgiwał, a nie walił dnem. Na falę i z fali! Na falę i z fali. Zgraj ruchy z falą. Może wstań, wyczuj nogami ruch jachtu. Lekko w prawo, lekko w lewo. Dajesz!- Pod czujnym okiem bardziej doświadczonych szło mi coraz lepiej. Na falę, bryzg, oberwać, z fali i przetrzeć oczy. Na falę, bryzg, oberwać, z fali i przetrzeć oczy. Na falę, bryzg  itd. Potem zmiana za sterem. Trochę odpoczynku. I tak do końca wachty.

Pierwsza nocna wachta była pełna emocji. Psia wachta. Nic nie widać. Wiatr znacznie osłabł. Dalej z północy, ale znacznie słabszy. Niebo zachmurzone, ani jednej gwiazdy, ani jednego księżyca. Gdzie jest ta fala? Skąd nadchodzi. Wokół ciemno. Nie widać żagli. Blade światełko oświetla tarczę kompasu. A ten kręci, jak chce. Nie widać, jak pracuje fok. Słychać tylko jego łopot, gdy jacht zaczyna iść za ostro. Więc w lewo, ale ile w lewo? Wystarczy! Teraz w prawo, jeszcze trochę i znów ten łopot. W lewo! Chyba za późno. Fok zapracował wstecz. W lewo! Nie idzie. Ster w lewo, a jacht dalej idzie w prawo, 330, 350. Wiatr wieje, a jacht stoi, mimo że powinien gdzieś płynąć. Grot łopocze, słychać walenie bezana. W lewo nie idzie. Co robić? Chyba nie ma co się spierać z rzeczywistością. Trudno, idziemy w prawo. Jacht kręci. Już kurs 10, 30, 50. Gdzie ten wiatr? Z lewej burty chyba. Jak wrócić na 280? Fok na wsteczu ciągnie dziób w prawo. Już 110, 130. Wiatru nie czuć. Co robić? Chyba nie ma wyjścia, ciągnę dalej. 180, 200. Tym razem wieje na prawe ucho. Buchnął bezan, buchnął grot, zapracował fok na lewej burcie. Szarpnęło w prawo. O! czuję wiatr. 220, 250. Jacht nabiera prędkości. Zaraz 280! Koniec kręcenia w prawo, kontruję. 270. Staram się tak trzymać. Znów w prawo, w lewo, w prawo, w lewo. Jakoś udaje się trzymać między 275 a 285. Kilka takich epizodów przeżyłem tej nocy.

Tak stoimy!

Po śniadaniu kapitan nas wezwał.

-Co działo się w nocy? Zobaczcie na ploter. – Wyglądało normalnie.- Powiększenie obrazu. Zamiast prostej linii tracka pojawiają jakieś wzory na morzu. Większe zbliżenie. O! koślawe kółeczka, pętelki zrobionej przez nas nocą trasy. Jam ci to, nie chwaląc się, sprawił 🙂

Wiatr nasilił się. Jacht płynął w dużym przechyle. Trzeba się śpieszyć, więc płyniemy. Przechył jest tak duży, że woda wchodzi burtą. Przechył ok. 45 stopni, może więcej. Jacht pędzi po falach. Mam wolne. Trzymając się uchwytów na „suficie”, idę do mesy. Chętnie się położę. Na mojej koi się nie da. Ześlizguję się gdzieś w kąt. Obijam kolanami o stół. Może usiądę. Też się nie da utrzymać pozycji ciała. Położę się może na koi w poprzek jachtu. Niby leżąc, opieram stopy na koi przeciwnej burty. W zasadzie leżę na koi, ale przechył jachtu powoduję,  że w praktyce stoję. Jacht tnie fale i pędzi w kierunku wyznaczonego przez kapitana celu. Może powinienem się bać. Ale nikt nie okazuje strachu, więc może tak ma być. Dochodzi do mojej głowy myśl, że jacht morski to maszyna specjalnie skonstruowana do tego celu, by pływać. Ma swoje właściwości i trzeba tylko wiedzieć, jak je prawidłowo wykorzystać. Kiedyś się nauczę.

Zapadał zmierzch. Zachmurzone niebo i duża wilgotność powietrza ograniczały widoczność. Na horyzoncie zamajaczył nieśmiało ląd. To mój pierwszy ląd widziany z jachtu po wielu godzinach żeglowania. Im bliżej lądu tym ciemnej. Coraz gorsza widoczność. Z każdą chwilą bliżej lądu i z każdą chwilą ciemnej. Wiatr wieje dość silnie. Czuć podenerwowanie kapitana i bardziej doświadczonej części załogi. Wejście do portu Nexø na Bornholmie jest dość wąskie, a przy tym wietrze i ograniczonej widoczności  może być trudne. Jednak idziemy śmiało naprzód, zbliżając się do niebezpiecznego celu podróży.

Jeszcze przed główkami załoga zebrała się na pokładzie, szykując wszystko, co potrzeba do cumowania. Mnie kazano zostać na dole, by wpatrywać się we wskazania GPS. Ustawiłem mapę na tak duże powiększenie, jak się dało. Z tej perspektywy nasz rzucający się na falach jacht widoczny był jak ciemny kształt łódki. Według wskazań elektroniki szliśmy wprost do wejścia do portu. Na górze odgłosy wskazujące na zdenerwowanie. Wszyscy pilnie obserwują, zgłaszają kapitanowi, co widzą. Z mojej perspektywy szliśmy centralnie między główki. Dość szybko, aby się nie dać zdryfować bocznemu wiatrowi.  Obroty silnika zmniejszyły się. Stało się jakby ciszej i bardziej stabilnie. Zakręt w lewo, zakręt w prawo. Jacht zwalnia.

– Odbijacz manewrowy na dziób!  Desant na ląd! Szpring dziobowy na ląd! Cumy na ląd! Szpring rufowy na ląd! Wybierz i obłóż! Tak stoimy!- Prawie usłyszeć można było, a na pewno wyczuć, westchnienie ulgi wydobywające się z piersi uczestników rejsu.  Mój pierwszy zagraniczny port. Warto to uświetnić wizytą w jakiejś miejscowej tawernie 🙂

W tawernianym gwarze:)

Rejsy marin

Mój pierwszy raz :) odc. 2 Paw to potężne zwierzę

Pochmurne niebo zwiastowało przygodę. Silnik zazgrzytał radosnym stukaniem. Pokład pod nogami zatrząsł się lekko. Poszedłem na dziób odknagować cumę. Emocje sięgały zenitu. Za chwilę będę po raz pierwszy w życiu płynął po morzu.

Obaw nie było końca, a bujna wyobraźnia ukazywała wszelkie możliwe morskie demony. Dziesiątki pytań. Jak to jest? Jak to się robi? A najważniejsze – czy dam radę? Skąd mam wiedzieć, przecież nigdy tego nie robiłem. Tyle się znamy, na ile się sprawdziliśmy. Za chwilę się dowiem.

– Oddaj cumę dziobową! – Zacząłem wybierać. Gruba szorstka lina powoli przesmykiwała się za polerem, a jej zwój na pokładzie zwiększał się. Jacht ruszył gładko po wodzie portu jachtowego w Gdyni.

– Cuma dziobowa na pokładzie! – Zwijałem zwój do zwoju, by zgrabnie zbuchtować.

Łagodne bujanie pokładu zmieniło się na gwałtowniejsze. Moim oczom ukazały się główki portu. Tyle razy słyszałem to słowo w szantach, a teraz już wiem, jak wyglądają. Za „winklem” fala była większa. Poczułem chłód. Wachtę miałem mieć za jakiś czas. Zszedłem pod pokład.

Nieznany mi zawrót głowy skłonił do refleksji, że chyba zaczynam się czuć nieswojo. W okolicy mostka czułem jakieś kłębowisko mdławych emocji. Skronie cisnęły. Chyba pod pokładem nie jest najprzyjemniej w w czasie tych pierwszych godzin rejsu. Włożyłem spodnie od dresu, polar pod sztormiak, czapkę z materiału i buty gumowe ze sklepu ogrodniczego. Czułem, jak pot zlewa mi skronie, skrapla się na plecach. Teraz było mi zbyt gorąco.

Usiadłem w kokpicie. Poczułem się znacznie lepiej. Wiał wiatr, który przynosił przenikliwe zimno na spoconą jeszcze pod pokładem skórę. Dobrze, że trzeba było wziąć się do pracy. Moje pierwsze stawianie żagli. W zasadzie nic nadzwyczajnego. Tak samo jak na Mazurach. Cóż, że jeden dodatkowo – bezan. Trzeba było przyłożyć więcej siły, bo płótniska wiele większe. W przyjacielskim, męskim gronie zadanie łatwe i przyjemnie do wykonania. I tak też było.

Jacht pochylił się na lewym halsie i, podskakując na falach Zatoki Gdańskiej, ruszył w nieznane, bujając się z boku na bok. Za każdym przechyłem czułem, jak coś podchodzi mi do gardła. Pot zlewający skronie rozpraszał uwagę. Siedziałem, kurczowo trzymając się czegoś, wpatrując w siną dal. Rzeczywiście była sina, mglista, niewyraźna, tak jak zapewne i moja mina. Z każdą chwilą było mi chłodniej. Kwadrans za kwadransem, godzina za godziną mijały na rozważaniu: czy zejść, by się doubierać, czy zostać i marznąć. Zejść znaczyło także ryzykować zwiększeniem fali mdłości i dreszczy. Nogi mi przemarzły w chłodnych gumiaczkach. Czułem skostniałe palce stóp. Wiatr przewiewał szmacianą czapeczkę. Po prostu zimno było mi w głowę. Śródlądowy sztormiak nie dawał rady. No cóż, październik. Nie miałem nadziei. Cieplej w tym roku już nie będzie.

Zbliżyliśmy się do Helu, by minąć go szerokim łukiem. Wiatr się nasilał. Bujało coraz mocniej, dzień chylił się ku końcowi. Widoczność była coraz mniejsza. W gardle zbierało mi się coraz więcej i coraz częściej. Walczyłem z tym, jak mogłem, ale zacząłem wątpić w wytrwałość. To już piąta, a może szósta godzina na falującym morzu. Szczękając zębami, przeprosiłem i zszedłem na chwilę na dół. Tu świat wirował ze zwielokrotnioną siłą. Rzucało mną z jednej burty na drugą. Opierając się rękoma o uciekające ściany, pełzłem w kierunku kingstona. Chwyciłem za klamkę. Wszedłem do ciasnego pomieszczenia szukać pocieszenia. Do muszli nie zdążyłem. Paw dopadł mnie w połowie drogi, jeszcze nad umywalką. To było potężne zwierzę. Jego obraz pojawił się na lustrze, ściankach i w samej umywalce. Nie widziałem, czy sprzątać, czy wypuszczać nowego. Robiłem jedno i drugie naraz. Trochę ulżyło. Posprzątałem, jak się dało najładniej. Otworzyłem drzwi kabiny w samą porę. Zielona twarz Maćka wyrażała przebłysk radości i nadzieję na wizytę w kingstonie w odpowiednim czasie. Przecisnęliśmy się w ciasnym przejściu. Takie chwile zostają w pamięci na długo.

Próbowałem wyjść na pokład. Gwiazdy przed oczami, drgawki z przemarznięcia, zawroty głowy. Resztki przytępiałej świadomości kazały mi zapytać Jarka, czy mogę jednak tu zostać i prosić o małą szklankę wody z cukrem dla pokrzepienia zmarzniętego, rozdygotanego ciała. Litościwy I oficer pomógł mi i w jednym, i w drugim. Ledwo co trzymałem się na nogach. Jachtem bujało we wszystkie strony. Próbowałem rozebrać się ze sztormiaka, podtrzymując się, czego się tylko dało. Trudno było się utrzymać na chwiejnych nogach w rozkołysanej „dorożce”. Przełożyłem nogę nad złożonym stołem w mesie, by lec na podwójnej koi. W tej chwili silny przechył jachtu wyrzucił mnie jak z procy. Głową w dół. Prosto na koję przeciwnej burty. W samą stormdechę, która pod wpływem dynamiki mojej czaszki pękła i wypadła z prowadnic. Podnosząc się obolały, poskładałem, co się dało, i ponownie podjąłem próbę złożenia mego zmarnowanego ciała w koi mesowej. Tym razem z powodzeniem. Głowa cała. Deska nie. Jak to się stało?

Leżałem z zamkniętymi oczami. Świat wirował. Wokół mnie pojawiali się kolejni na wpół zamroczeni członkowie naszej morskiej wyprawy. Nad głową słychać było zgrzyt bloków. Z boków – bulgotanie wody i skrzypienie desek poszycia. Z pokładu dochodziły głosy krzyczących ludzi.

– To już 8B!

– Widzisz ten statek?!

– Nie mogę utrzymać kursu!

Na górze działo się. A ja nie miałem siły ruszyć się z miejsca.

– Zmieniamy kurs, zawracamy na Hel!

Mijały godziny. Kolebało dalej. Turkot bloków i zgrzyty kabestanów oznajmiały jakieś zwroty. Tupot nóg i łopot żagli – chyba o ich częściowym zrzucaniu. Kapitan walczy! Ta myśl przynosiła spokój rozchwianym emocjom.

Im dalej za półwysep, tym kolebało mniej. Zadudnił silnik. Znów słychać było pracę przy żaglach i ich klarowaniu po zrzuceniu. Jakieś rozmowy na radiu. Ktoś się zgadzał na wejście do portu.

Nagle bujanie ustało. Silnik chodził. Jacht płynął. Przestało mnie mdlić. Mogłem się ruszać. Szybko wdziałem sztormiak i nadzwyczaj żwawo wyskoczyłem na pokład. Co się dzieje?

– Dobrze, że jesteś. Przygotuj cumę dziobową.- Popędziłem na dziób z liną. Po chwili była gotowa. Podeszliśmy burtą do kei. Cumy na ląd. Tak, stoimy! Był środek nocy. W mglistym świetle moim oczom ukazał się stojący na nabrzeżu budynek w kształcie jaja. Ile jeszcze razy będę go widział w przyszłości – to było wtedy jeszcze zagadką.

 

Dzięki, bogowie, za cudowne ozdrowienie!

cdn

Rejsy marin

Mój pierwszy raz :) odc. 1 Nieoczekiwana przygoda

16 lat miałem, gdy przyjaciel zabrał mnie pierwszy raz na żagle. Mijały dni i miesiące. Wstąpiłem do klubu żeglarskiego. Zimę spędziłem w szkutni klubowej na szlifowaniu słomek starej omegi. Rozpocząłem kurs żeglarski. Egzamin był w maju. Miałem do wyboru egzamin na patent albo egzamin maturalny. Nie wiedzieć czemu wybrałem maturę…, studia, ślub, pracę, dzieci, studia podyplomowe, korporacje, własną firmę, budowę domu… a czas mijał. Padła komuna, mur berliński, dzieci urosły, zasadzone drzewa też.

Któregoś dnia obudziłem się z przerażającą myślą, że nie zrobiłem jednej rzeczy, którą kiedyś chciałem. Zapisałem się więc na kurs na patent żeglarza jachtowego dla bardzo już dorosłych. Na zakończenie kursu, a właściwie po szczęśliwie zdanym egzaminie, zapytał mnie instruktor:

– Krzychu, może chcesz na morze?

– Nie wiem, jeszcze nie byłem. – Tu zaczęły kłębić się myśli w głowie, co na to bliscy, czy będzie kasa, czy będzie czas? – Nie wiem, może?

– Będę o Tobie pamiętał.

Ja zapomniałem.

Jaro, to przez niego lub dzięki niemu 🙂

Któregoś pochmurnego, październikowego poranka, gdzieś o godzinie 8:15 przeraźliwie zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu zamigotało imię mojego instruktora żeglarstwa.

-Krzychu, może chcesz na  morze?

– Nie wiem, jeszcze nie byłem. A kiedy? – zapytałem.

– Jak chcesz, to dziś o 17:00 spotykamy się na kei w Gdyni.

W głowie poczułem szum i uderzenie gorąca. Ile kasy? Co na to bliscy? Czy mam czas? Co zrobić z pracą? Czy mam wyposażenie? Co trzeba wziąć? Wypieki, gwałtowne bicie serca. Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Galopada myśli…

– A… mogę oddzwonić za 5 minut?- spytałem

Usiadłem. Uspokoiłem emocje. Z drącymi jednak kolanami zszedłem piętro niżej, do królestwa żony  mej, które stanowiła kuchnia, a w której właśnie sprawowała swoje rządy. Jąkając się zdałem sprawozdanie z rozmowy jaką właśnie odbyłem. Padłem do kolan, choć oboje wiedzieliśmy, że odmowa jej niewiele by tu zmieniła. Zawsze ceniłem jej sztukę kobiecej dyplomacji. Nie powiedziała nie… Uff.

Co ja mam? Worek – jest. Góra letniego śródlądowego sztormiaka jest. Jakiś polar, ciepłe skarpety, koszulki. Czapka. Oczywiście gitara. Choć zapasowa struna E1. Wrzuciłem to wszystko do worka.

Zadzwoniłem do instruktora – jadę!

Ile mam czasu? Do Gdyni 5 godzin samochodem. Już 9:00. Szybkie pakowanie, coś zjeść. I w drogę.

Po drodze jedno większe miasto. Poszukałem dużego sklepu z artykułami ogrodniczymi. W tym czasie, choć tak nieodległym, nie było jeszcze sieci sklepów sportowych. W zastępstwie sztormiaka, spodnie od zestawu ogrodniczego. Żeby może coś nieprzemakalnego na dół. Buty… nie mam nic nieprzemakalnego. Gumowce ogrodnicze,  będą w sam raz.

I dalej w drogę. Już spokojniej. Zdążę.

Zdążyłem.

Obarczony workiem przechodziłem wolno wzdłuż kei, szukając kogoś lub czegoś znajomego. Po raz pierwszy widziałem taką keję. Wszystko jakieś większe. Pomosty stabilne. Konstrukcje jachtów znane mi tylko z teorii. Porządne pętle bosmańskie na polerach. Dość mocno wybrane cumy. Jej, jakie te cumy grube. I zapach. Nie czułem zapachu podgniłych liści, którego się spodziewałem. Zamiast tego w powietrzu unosił się lekki zapach śledzia.  Nie było czasu na długie roztrząsanie doznań, bo właśnie dojrzałem tylną część ciała mojego instruktora wystającą z bakisty.

– Witaj, fajnie że jesteś, wskakuj! – Potem rączka, misiaczek i mój pierwszy krok na pokładzie jachtu morskiego. Cały z drewna, wyjątkiem masztów i bomów. Delikatny ruch stopą po pokładzie upewnił mnie, że nie jest ślisko. Wszedłem przejęty robiąc minę pewnego siebie wilka morskiego a w środku czując głębokie przejęcie, objawiające się drżeniem każdego włókienka.

Przecisnąłem się po wąskich schodkach, w dół do mesy. Panował już półmrok.

Cdn

s/y Wars (od wody) pierwszy Opal, na którym pływałem; s/y Gwarek (od kei) na nim po latach robiłem pływy a także odbyłem swój pierwszy rejs jako “skipper” (żeby nie powiedzieć “kapitan”, bo daleko było mi jeszcze do takiego miana).

 

Rejsy marin

Baleary 2017 to już wspomnienie…

Pogoda nam dopisała. Temperatura na Balearach ok 20 stopni. Czasem tylko pokropiło. Szkoda, że na morzu kierunek wiatru mało sprzyjał. Opływając dookoła Majorkę często wiał “w mordę”. Trochę halsowaliśmy, trochę na katarynie żeby zdążyć pozwiedzać. Kilka razy wychodziliśmy na noc lub wczesnym rankiem, żeby zdążyć o ludzkiej porze dopłynąć w ciekawe miejsce i zdążyć coś jeszcze obejrzeć przed końcem dnia. Przede wszystkim była to fantastyczna przygoda.

Continue reading