Rejs morski na Wyspach Kanaryjskich  2018 – etap 1

Kanary

Z lotniska poszliśmy na autobus, by o 1400 wysiąść na przystanku na szczycie wzgórza. Do portu Radazul, który widzieliśmy z odległości 400 m miało być blisko. Zaskoczeniem była jednak różnica wysokości.

Ciągnące się serpentyny chodnika wydawały się być nieskończone. Pod ciężarem bagaży uginaliśmy się niczym karawana osłów. Nawet tak wytrwała dziewczyna jak Betty uległa przemożnej sile ciążenia i upadła po drodze po naporem bagażu. Szczęśliwie nic się jej nie stało niemniej zapowiadana przygoda zaczynała nabierać realnych kształtów. Zlani potem doszliśmy do portu.

Klimatyczne miejsce. Zaledwie dwie keje i mała stacja paliw u wejścia. Skipperka Agata zachodzi do biura firmy czarterowej, z którą pływaliśmy nie raz, i otrzymuje dwie rozbrajające w swej szczerości informacje. Pierwsza to taka, że zakupów kambuzowych na rejs dziś nie zrobimy, bo zamknięte są sklepy z powodu święta. Druga ciekawsza. Naszego jachtu nie ma, bo uległ awarii na Wyspach Zielonego Przylądka.  Bezdomni i głodni czekamy na rozwój wypadków.

Czarterownia nie zostawiła nas jednak na lodzie a właściwie na skałach. Jacht zastępczy płynie już do nas z innej wyspy. Będzie gotowy na rano. A tymczasem dostaliśmy na mieszkanie zastępczy jacht numer dwa. Jakie było zdziwienie Agaty i Lipy, że okazał się nim nasz jacht z poprzedniego rejsu. Od razu poczuliśmy się jak w domu. Nie pozostawało nic innego jak poszukać czynnej knajpki. Znalazła się i ugościła nas czym chata bogata, a my nauczyliśmy się pierwszych hiszpańskich słów („una jarra” czyt: una harra, jedno piwo z kija, a dosłownie „jeden kufel”), które jakże często były użyteczne podczas tego rejsu.

O 1000 otrzymaliśmy jacht. Potem szybkie zakupy i szkolenia. Główki portu minęliśmy 1405. O 1425 już pod zrefowanymi żaglami podążaliśmy kursem na północ w stronę La Palmy. Nagle, o 1710 bujnęło nami tak silnie, że koło ratunkowe wylądowało w wodzie. Na wszelki wypadek odpalamy silnik i średnio naprzód. Jacht nie idzie. Wstecz… silnik warczy ale nie idzie. Ani w przód ani w tył. Pal licho koło, co z silnikiem. Przecież to pierwsze godziny rejsu. Szybki telefon do czarterowni by zgłosić awarię. Kazali wracać do Santa Cruze. Wizja wchodzenia do portu na żaglach była inspirująca ale nie koniecznie byliśmy z niej szczęśliwi. Cóż, wracamy. Nie bylibyśmy Słowianami, gdybyśmy jednak sami nie próbowali zaradzić. Dobrze, że Stiepan jest uzdolniony politechnicznie. Stiepan  zaczął przy nim gmerać. Mijały długie chwile. I koło przepadło i silnik zepsuty. Piękny początek.

Nasz niezawodny zespół

Na wodzie zobaczyliśmy małe błyski. To chyba nasze koło. Zew żeglarski nie kazał długo czekać na odzew w naszych sercach. Podejście na żaglach do koła było udane. Niemniej jak zwykle się to zdarza, krótki bosaczek wysokiej burty jachtu pełnomorskiego nie sięgnął „rozbitka”.  Ponowna próba była już sukcesem. Podejście na żaglach i podjęcie koła przy stanie morza 5 o 1745 możemy sobie poczytać za sukces.

La Restinga

Stiepan, który zniknął przy silniku, po wielu próbach, o 1910 zlokalizował usterkę. Spadło cięgno od manetki. Było już ciemno. Zgłosiliśmy wejście do portu. Po uruchomieniu silnika i ręcznego zesprzęglenia na biegu w przód wchodziliśmy do portu. Na długi prostym odcinku aż prosiło się sprawdzić czy można też iść do tyłu. Lipa stał za sterem.  Skipper  przekazała komendę na ustawienie biegów głosem, Becia robiła za telegraf i przekazała Stiepanowi. On ręcznie zesprzęglił silnik na pracę wstecz. Sukces!!! Jacht idzie do tyłu. Manetką można było ustawić prędkość. Telegrafem więc  znów naprzód, między główki portu jachtowego, silny skręt, telegrafem: „wstecz”! Idzie do tyłu. Celujemy w Y-bomy.  Telegrafem: „naprzód”. Hamowanie, cumy, tak stoimy! Ulga. „Można wydać załodze alkohol”. Postój do rana. Na pewno nie wyjdziemy przed naprawieniem silnika. Santa Cruze ugościło nas godnie.

O 1440 po skutecznej naprawie wyszliśmy z portu i zmieniwszy pierwotny plan poszyliśmy na południe. Wydmuchało się widać poprzedniego dnia więc pozostała nam naprawiona kataryna. Dobruś zajął swoje ulubione miejsce w kambuzie i na spokojnej wodzie oceanu mogliśmy spożywać wyśmienicie przyrządzone przez niego risotto na białym winie. Po 25 godzinach bez żadnych przygód dotarliśmy do malowniczej wyspy El Hierro i klimatycznego porciku La Restinga. Następnego dnia wynajętym samochodem ruszyliśmy na zwiedzanie prawie zapomnianej przez cywilizację wyspy.  Dotarliśmy na jej skraj  i południk Ferro, najdalej wysunięty na zachód południk „Starego Świata”. Warto było zobaczyć to przepiękne miejsce pełne skalistych urwisk i urokliwych lasów piniowych. Po całodziennym zwiedzaniu i godzinnym odpoczynku o 2020 uruchomiliśmy silnik i wyszli w kierunku Gomery.

 

Mniamuśne króliki
Do południka Ferro

O 0900 dotarliśmy na miejsce do znanego nam już z poprzednich rejsów portu San Sebastian a już o 1100 mamy samochód i pędzimy po krętych drogach wyspy. Wyspa zupełnie inna, pełna tropikalnej zieleni. Zwiedzamy park narodowy. Długie poszukiwanie w miejscowych restauracjach dały oczekiwany sukces. Znaleźliśmy lokal, który podawał dania ze słynnych kanaryjskich królików. Pychota. W tak sprawnym wyszukiwaniu wszelkich knajp i samochodów nieoceniony był Paweł i jego doskonała znajomość z wujkiem Google.

O 1100 następnego dnia przyjmujemy kurs na Teneryfę. Pogoda przepiękna. Nic nie wieje. Brak zafalowania. Ostawiliśmy silnik. Stoimy. Zachciało nam się pływać w oceanie. Zrzuciliśmy ponton na linie, by się asekurować i do wody. Radości i plumkania było moc. Szczególnie, że towarzyszyły nam w tym sympatyczne delfiny.

Plaża na El Hierro

To był nasz ostatni dzień na morzu, bo o 1825 zawinęliśmy do San Miguel, w którym kończył się ten etap rejsu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

You may use these HTML tags and attributes: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>