Rejsy marin

Mój pierwszy raz :) odc. 2 Paw to potężne zwierzę

Pochmurne niebo zwiastowało przygodę. Silnik zazgrzytał radosnym stukaniem. Pokład pod nogami zatrząsł się lekko. Poszedłem na dziób odknagować cumę. Emocje sięgały zenitu. Za chwilę będę po raz pierwszy w życiu płynął po morzu.

Obaw nie było końca, a bujna wyobraźnia ukazywała wszelkie możliwe morskie demony. Dziesiątki pytań. Jak to jest? Jak to się robi? A najważniejsze – czy dam radę? Skąd mam wiedzieć, przecież nigdy tego nie robiłem. Tyle się znamy, na ile się sprawdziliśmy. Za chwilę się dowiem.

– Oddaj cumę dziobową! – Zacząłem wybierać. Gruba szorstka lina powoli przesmykiwała się za polerem, a jej zwój na pokładzie zwiększał się. Jacht ruszył gładko po wodzie portu jachtowego w Gdyni.

– Cuma dziobowa na pokładzie! – Zwijałem zwój do zwoju, by zgrabnie zbuchtować.

Łagodne bujanie pokładu zmieniło się na gwałtowniejsze. Moim oczom ukazały się główki portu. Tyle razy słyszałem to słowo w szantach, a teraz już wiem, jak wyglądają. Za „winklem” fala była większa. Poczułem chłód. Wachtę miałem mieć za jakiś czas. Zszedłem pod pokład.

Nieznany mi zawrót głowy skłonił do refleksji, że chyba zaczynam się czuć nieswojo. W okolicy mostka czułem jakieś kłębowisko mdławych emocji. Skronie cisnęły. Chyba pod pokładem nie jest najprzyjemniej w w czasie tych pierwszych godzin rejsu. Włożyłem spodnie od dresu, polar pod sztormiak, czapkę z materiału i buty gumowe ze sklepu ogrodniczego. Czułem, jak pot zlewa mi skronie, skrapla się na plecach. Teraz było mi zbyt gorąco.

Usiadłem w kokpicie. Poczułem się znacznie lepiej. Wiał wiatr, który przynosił przenikliwe zimno na spoconą jeszcze pod pokładem skórę. Dobrze, że trzeba było wziąć się do pracy. Moje pierwsze stawianie żagli. W zasadzie nic nadzwyczajnego. Tak samo jak na Mazurach. Cóż, że jeden dodatkowo – bezan. Trzeba było przyłożyć więcej siły, bo płótniska wiele większe. W przyjacielskim, męskim gronie zadanie łatwe i przyjemnie do wykonania. I tak też było.

Jacht pochylił się na lewym halsie i, podskakując na falach Zatoki Gdańskiej, ruszył w nieznane, bujając się z boku na bok. Za każdym przechyłem czułem, jak coś podchodzi mi do gardła. Pot zlewający skronie rozpraszał uwagę. Siedziałem, kurczowo trzymając się czegoś, wpatrując w siną dal. Rzeczywiście była sina, mglista, niewyraźna, tak jak zapewne i moja mina. Z każdą chwilą było mi chłodniej. Kwadrans za kwadransem, godzina za godziną mijały na rozważaniu: czy zejść, by się doubierać, czy zostać i marznąć. Zejść znaczyło także ryzykować zwiększeniem fali mdłości i dreszczy. Nogi mi przemarzły w chłodnych gumiaczkach. Czułem skostniałe palce stóp. Wiatr przewiewał szmacianą czapeczkę. Po prostu zimno było mi w głowę. Śródlądowy sztormiak nie dawał rady. No cóż, październik. Nie miałem nadziei. Cieplej w tym roku już nie będzie.

Zbliżyliśmy się do Helu, by minąć go szerokim łukiem. Wiatr się nasilał. Bujało coraz mocniej, dzień chylił się ku końcowi. Widoczność była coraz mniejsza. W gardle zbierało mi się coraz więcej i coraz częściej. Walczyłem z tym, jak mogłem, ale zacząłem wątpić w wytrwałość. To już piąta, a może szósta godzina na falującym morzu. Szczękając zębami, przeprosiłem i zszedłem na chwilę na dół. Tu świat wirował ze zwielokrotnioną siłą. Rzucało mną z jednej burty na drugą. Opierając się rękoma o uciekające ściany, pełzłem w kierunku kingstona. Chwyciłem za klamkę. Wszedłem do ciasnego pomieszczenia szukać pocieszenia. Do muszli nie zdążyłem. Paw dopadł mnie w połowie drogi, jeszcze nad umywalką. To było potężne zwierzę. Jego obraz pojawił się na lustrze, ściankach i w samej umywalce. Nie widziałem, czy sprzątać, czy wypuszczać nowego. Robiłem jedno i drugie naraz. Trochę ulżyło. Posprzątałem, jak się dało najładniej. Otworzyłem drzwi kabiny w samą porę. Zielona twarz Maćka wyrażała przebłysk radości i nadzieję na wizytę w kingstonie w odpowiednim czasie. Przecisnęliśmy się w ciasnym przejściu. Takie chwile zostają w pamięci na długo.

Próbowałem wyjść na pokład. Gwiazdy przed oczami, drgawki z przemarznięcia, zawroty głowy. Resztki przytępiałej świadomości kazały mi zapytać Jarka, czy mogę jednak tu zostać i prosić o małą szklankę wody z cukrem dla pokrzepienia zmarzniętego, rozdygotanego ciała. Litościwy I oficer pomógł mi i w jednym, i w drugim. Ledwo co trzymałem się na nogach. Jachtem bujało we wszystkie strony. Próbowałem rozebrać się ze sztormiaka, podtrzymując się, czego się tylko dało. Trudno było się utrzymać na chwiejnych nogach w rozkołysanej „dorożce”. Przełożyłem nogę nad złożonym stołem w mesie, by lec na podwójnej koi. W tej chwili silny przechył jachtu wyrzucił mnie jak z procy. Głową w dół. Prosto na koję przeciwnej burty. W samą stormdechę, która pod wpływem dynamiki mojej czaszki pękła i wypadła z prowadnic. Podnosząc się obolały, poskładałem, co się dało, i ponownie podjąłem próbę złożenia mego zmarnowanego ciała w koi mesowej. Tym razem z powodzeniem. Głowa cała. Deska nie. Jak to się stało?

Leżałem z zamkniętymi oczami. Świat wirował. Wokół mnie pojawiali się kolejni na wpół zamroczeni członkowie naszej morskiej wyprawy. Nad głową słychać było zgrzyt bloków. Z boków – bulgotanie wody i skrzypienie desek poszycia. Z pokładu dochodziły głosy krzyczących ludzi.

– To już 8B!

– Widzisz ten statek?!

– Nie mogę utrzymać kursu!

Na górze działo się. A ja nie miałem siły ruszyć się z miejsca.

– Zmieniamy kurs, zawracamy na Hel!

Mijały godziny. Kolebało dalej. Turkot bloków i zgrzyty kabestanów oznajmiały jakieś zwroty. Tupot nóg i łopot żagli – chyba o ich częściowym zrzucaniu. Kapitan walczy! Ta myśl przynosiła spokój rozchwianym emocjom.

Im dalej za półwysep, tym kolebało mniej. Zadudnił silnik. Znów słychać było pracę przy żaglach i ich klarowaniu po zrzuceniu. Jakieś rozmowy na radiu. Ktoś się zgadzał na wejście do portu.

Nagle bujanie ustało. Silnik chodził. Jacht płynął. Przestało mnie mdlić. Mogłem się ruszać. Szybko wdziałem sztormiak i nadzwyczaj żwawo wyskoczyłem na pokład. Co się dzieje?

– Dobrze, że jesteś. Przygotuj cumę dziobową.- Popędziłem na dziób z liną. Po chwili była gotowa. Podeszliśmy burtą do kei. Cumy na ląd. Tak, stoimy! Był środek nocy. W mglistym świetle moim oczom ukazał się stojący na nabrzeżu budynek w kształcie jaja. Ile jeszcze razy będę go widział w przyszłości – to było wtedy jeszcze zagadką.

 

Dzięki, bogowie, za cudowne ozdrowienie!

cdn

Rejsy marin

Mój pierwszy raz :) odc. 1 Nieoczekiwana przygoda

16 lat miałem, gdy przyjaciel zabrał mnie pierwszy raz na żagle. Mijały dni i miesiące. Wstąpiłem do klubu żeglarskiego. Zimę spędziłem w szkutni klubowej na szlifowaniu słomek starej omegi. Rozpocząłem kurs żeglarski. Egzamin był w maju. Miałem do wyboru egzamin na patent albo egzamin maturalny. Nie wiedzieć czemu wybrałem maturę…, studia, ślub, pracę, dzieci, studia podyplomowe, korporacje, własną firmę, budowę domu… a czas mijał. Padła komuna, mur berliński, dzieci urosły, zasadzone drzewa też.

Któregoś dnia obudziłem się z przerażającą myślą, że nie zrobiłem jednej rzeczy, którą kiedyś chciałem. Zapisałem się więc na kurs na patent żeglarza jachtowego dla bardzo już dorosłych. Na zakończenie kursu, a właściwie po szczęśliwie zdanym egzaminie, zapytał mnie instruktor:

– Krzychu, może chcesz na morze?

– Nie wiem, jeszcze nie byłem. – Tu zaczęły kłębić się myśli w głowie, co na to bliscy, czy będzie kasa, czy będzie czas? – Nie wiem, może?

– Będę o Tobie pamiętał.

Ja zapomniałem.

Jaro, to przez niego lub dzięki niemu 🙂

Któregoś pochmurnego, październikowego poranka, gdzieś o godzinie 8:15 przeraźliwie zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu zamigotało imię mojego instruktora żeglarstwa.

-Krzychu, może chcesz na  morze?

– Nie wiem, jeszcze nie byłem. A kiedy? – zapytałem.

– Jak chcesz, to dziś o 17:00 spotykamy się na kei w Gdyni.

W głowie poczułem szum i uderzenie gorąca. Ile kasy? Co na to bliscy? Czy mam czas? Co zrobić z pracą? Czy mam wyposażenie? Co trzeba wziąć? Wypieki, gwałtowne bicie serca. Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Galopada myśli…

– A… mogę oddzwonić za 5 minut?- spytałem

Usiadłem. Uspokoiłem emocje. Z drącymi jednak kolanami zszedłem piętro niżej, do królestwa żony  mej, które stanowiła kuchnia, a w której właśnie sprawowała swoje rządy. Jąkając się zdałem sprawozdanie z rozmowy jaką właśnie odbyłem. Padłem do kolan, choć oboje wiedzieliśmy, że odmowa jej niewiele by tu zmieniła. Zawsze ceniłem jej sztukę kobiecej dyplomacji. Nie powiedziała nie… Uff.

Co ja mam? Worek – jest. Góra letniego śródlądowego sztormiaka jest. Jakiś polar, ciepłe skarpety, koszulki. Czapka. Oczywiście gitara. Choć zapasowa struna E1. Wrzuciłem to wszystko do worka.

Zadzwoniłem do instruktora – jadę!

Ile mam czasu? Do Gdyni 5 godzin samochodem. Już 9:00. Szybkie pakowanie, coś zjeść. I w drogę.

Po drodze jedno większe miasto. Poszukałem dużego sklepu z artykułami ogrodniczymi. W tym czasie, choć tak nieodległym, nie było jeszcze sieci sklepów sportowych. W zastępstwie sztormiaka, spodnie od zestawu ogrodniczego. Żeby może coś nieprzemakalnego na dół. Buty… nie mam nic nieprzemakalnego. Gumowce ogrodnicze,  będą w sam raz.

I dalej w drogę. Już spokojniej. Zdążę.

Zdążyłem.

Obarczony workiem przechodziłem wolno wzdłuż kei, szukając kogoś lub czegoś znajomego. Po raz pierwszy widziałem taką keję. Wszystko jakieś większe. Pomosty stabilne. Konstrukcje jachtów znane mi tylko z teorii. Porządne pętle bosmańskie na polerach. Dość mocno wybrane cumy. Jej, jakie te cumy grube. I zapach. Nie czułem zapachu podgniłych liści, którego się spodziewałem. Zamiast tego w powietrzu unosił się lekki zapach śledzia.  Nie było czasu na długie roztrząsanie doznań, bo właśnie dojrzałem tylną część ciała mojego instruktora wystającą z bakisty.

– Witaj, fajnie że jesteś, wskakuj! – Potem rączka, misiaczek i mój pierwszy krok na pokładzie jachtu morskiego. Cały z drewna, wyjątkiem masztów i bomów. Delikatny ruch stopą po pokładzie upewnił mnie, że nie jest ślisko. Wszedłem przejęty robiąc minę pewnego siebie wilka morskiego a w środku czując głębokie przejęcie, objawiające się drżeniem każdego włókienka.

Przecisnąłem się po wąskich schodkach, w dół do mesy. Panował już półmrok.

Cdn

s/y Wars (od wody) pierwszy Opal, na którym pływałem; s/y Gwarek (od kei) na nim po latach robiłem pływy a także odbyłem swój pierwszy rejs jako “skipper” (żeby nie powiedzieć “kapitan”, bo daleko było mi jeszcze do takiego miana).

 

Rejsy marin

Baleary 2017 to już wspomnienie…

Pogoda nam dopisała. Temperatura na Balearach ok 20 stopni. Czasem tylko pokropiło. Szkoda, że na morzu kierunek wiatru mało sprzyjał. Opływając dookoła Majorkę często wiał “w mordę”. Trochę halsowaliśmy, trochę na katarynie żeby zdążyć pozwiedzać. Kilka razy wychodziliśmy na noc lub wczesnym rankiem, żeby zdążyć o ludzkiej porze dopłynąć w ciekawe miejsce i zdążyć coś jeszcze obejrzeć przed końcem dnia. Przede wszystkim była to fantastyczna przygoda.

Continue reading

Rejsy morskie

Jak to jest na morzu?

Na jachtach morskich maksymalnie może płynąć 12 osób. To już muszą być duże ok. 15 metrowe jednostki. Najczęściej jachty morskie są 10-cio osobowe.
Od siedmiu uczestników.
Na nowoczesnych jachtach morskich są prysznice. Jeśli zapasy słodkiej wody wystarczą, to oczywiście. Możliwość jest. Jeśli jednak płynie się kilka dni bez przerwy, rozsądek nakazuje zostawić tę wodę do picia. W portach oczywiście są prysznice. Poprawię się. W portach całego cywilizowanego świata są prysznice. W Grecji nie zawsze.
Na jachtach morskich są toalety. Obsługa ich jest trochę inna od klasycznej. Jest prosta do opanowania. Czyli w zasadzie jest jak w domu. Nawet czasem lepiej. Niektóre jachty mają nawet 2 toalety na 10 osób załogi.
Istotą sprawy jest to, aby podeszwa buta nie brudziła pokładu. To bardzo ciężko się zmywa. Jeśli podeszwa nie brudzi, to kolor jest obojętny. Mówi się o białych, bo tak najprościej i najpewniej.
Na jachtach morskim w zasadzie nie ma kamizelek, albo są bardzo rzadko. Tam ważniejsze jest żeby nie wypaść za burtę. Dlatego na morze wyposażamy się w tzw. szelki, którymi przypinamy się do pokładu. Do ewakuacji używa się tratw ratunkowych.
Fajnie. Niektórzy nie mają. Inni mają. Ponieważ to sprawa mało zależna od woli, więc podchodzimy do niej z radością. Po jakimś czasie przejdzie. Przyjaźń, wyrozumiałość, wzajemne wsparcie – załatwiają temat.
Wszyscy są załogą. Każdy ma swoją ważną rolę do spełnienia. Skipper jest jeden. On dowodzi i odpowiada. Trzech (najczęściej) członków załogi pełni funkcję oficerów wachtowych. Skipper musi czasem odpoczywać. W zasadzie jacht prowadzą na zmianę oficerowie wachtowi. Skipper co jakiś czas sprawdza czy wszystko jest tak, jak być powinno. Oficerami wachtowymi zostają uczestnicy rejsu, którzy posiadają największe doświadczenie morskie.
Rejsy mazurski

Najważniejsze odpowiedzi do najważniejszych pytań. Rejsy mazurskie

Na jachtach maksymalnie może płynąć 7 osób plus skipper. Ale to już ciasno. Przyjmujemy, że 6 + skipper to maksymalna wygodna opcja.
Możliwość jest. Jeśli komuś na tym bardzo zależy, można stawać na noc tylko w takich miejscach, gdzie są prysznice. To zubaża trochę klimat mazurskiego żeglowania. Bo jakże to nie zanocować na dzikiej bindudze, w pięknym otoczeniu drzew, biorąc kąpiel w jeziorze. W praktyce, na tygodniowym rejsie, co drugi dzień stoimy w porcie z prysznicami. Pozostałe noce spędzamy na bindugach.
Jeśli jacht nie jest wyposażony w toaletę chemiczną, z której można korzystać podczas żeglugi „on-line”, pozostają dwa warianty. Pierwszy, to robienie co pewien czas postojów w zacisznych miejscach lub zawijanie do portów. Przy okazji można zrobić uzupełniające zakupy. Drugi omawiamy już na rejsie. Pewne jest to, że wszyscy wiedzą (doświadczeni skipperzy też) jakie są prawa fizjologii, i że sprawy takie trzeba regularnie załatwiać. Mamy na to sposoby.
Istotą sprawy jest to, aby podeszwa buta nie brudziła pokładu. To bardzo ciężko się zmywa. Jeśli podeszwa nie brudzi, to kolor jest obojętny. Mówi się o białych, bo tak najprościej i najpewniej.
Kamizelki dla dorosłych mają zasadniczo jeden rozmiar. Reguluje się je paskami, które można zaciągać lub luzować, aby dopasować kamizelkę do ciała.
Czy one są strzeżone, to tego naprawdę nikt nie wie. Na pewno są płatne. Może te szlabany, ogrodzenia czy bramki z biletami parkingowymi powodują, że nie słyszy się o kradzieżach. Swoim samochodem nie wyjedzie się bez rozliczenia z parkingiem a co mówiąc cudzym.
Jeden skipper. Bywa, że ktoś jeszcze, ale takie sytuacje są wyjątkowe. Oczywiście skipperowi jest trudno samemu obsłużyć jacht. Czynności żeglarskie są tak łatwe, że chcący może się ich nauczyć w kilka minut. Każdy chyba rozumie, co to znaczy: pociągnij prawą niebieską linkę… Prawda, jakie to proste?