Rejs morski na Wyspach Kanaryjskich 2018 – etap 2
Rejs morski na Wyspach Kanaryjskich 2018 – etap 1
Z lotniska poszliśmy na autobus, by o 1400 wysiąść na przystanku na szczycie wzgórza. Do portu Radazul, który widzieliśmy z odległości 400 m miało być blisko. Zaskoczeniem była jednak różnica wysokości.
Ciągnące się serpentyny chodnika wydawały się być nieskończone. Pod ciężarem bagaży uginaliśmy się niczym karawana osłów. Nawet tak wytrwała dziewczyna jak Betty uległa przemożnej sile ciążenia i upadła po drodze po naporem bagażu. Szczęśliwie nic się jej nie stało niemniej zapowiadana przygoda zaczynała nabierać realnych kształtów. Zlani potem doszliśmy do portu.
Klimatyczne miejsce. Zaledwie dwie keje i mała stacja paliw u wejścia. Skipperka Agata zachodzi do biura firmy czarterowej, z którą pływaliśmy nie raz, i otrzymuje dwie rozbrajające w swej szczerości informacje. Pierwsza to taka, że zakupów kambuzowych na rejs dziś nie zrobimy, bo zamknięte są sklepy z powodu święta. Druga ciekawsza. Naszego jachtu nie ma, bo uległ awarii na Wyspach Zielonego Przylądka. Bezdomni i głodni czekamy na rozwój wypadków.
Czarterownia nie zostawiła nas jednak na lodzie a właściwie na skałach. Jacht zastępczy płynie już do nas z innej wyspy. Będzie gotowy na rano. A tymczasem dostaliśmy na mieszkanie zastępczy jacht numer dwa. Jakie było zdziwienie Agaty i Lipy, że okazał się nim nasz jacht z poprzedniego rejsu. Od razu poczuliśmy się jak w domu. Nie pozostawało nic innego jak poszukać czynnej knajpki. Znalazła się i ugościła nas czym chata bogata, a my nauczyliśmy się pierwszych hiszpańskich słów („una jarra” czyt: una harra, jedno piwo z kija, a dosłownie „jeden kufel”), które jakże często były użyteczne podczas tego rejsu.
O 1000 otrzymaliśmy jacht. Potem szybkie zakupy i szkolenia. Główki portu minęliśmy 1405. O 1425 już pod zrefowanymi żaglami podążaliśmy kursem na północ w stronę La Palmy. Nagle, o 1710 bujnęło nami tak silnie, że koło ratunkowe wylądowało w wodzie. Na wszelki wypadek odpalamy silnik i średnio naprzód. Jacht nie idzie. Wstecz… silnik warczy ale nie idzie. Ani w przód ani w tył. Pal licho koło, co z silnikiem. Przecież to pierwsze godziny rejsu. Szybki telefon do czarterowni by zgłosić awarię. Kazali wracać do Santa Cruze. Wizja wchodzenia do portu na żaglach była inspirująca ale nie koniecznie byliśmy z niej szczęśliwi. Cóż, wracamy. Nie bylibyśmy Słowianami, gdybyśmy jednak sami nie próbowali zaradzić. Dobrze, że Stiepan jest uzdolniony politechnicznie. Stiepan zaczął przy nim gmerać. Mijały długie chwile. I koło przepadło i silnik zepsuty. Piękny początek.

Na wodzie zobaczyliśmy małe błyski. To chyba nasze koło. Zew żeglarski nie kazał długo czekać na odzew w naszych sercach. Podejście na żaglach do koła było udane. Niemniej jak zwykle się to zdarza, krótki bosaczek wysokiej burty jachtu pełnomorskiego nie sięgnął „rozbitka”. Ponowna próba była już sukcesem. Podejście na żaglach i podjęcie koła przy stanie morza 5 o 1745 możemy sobie poczytać za sukces.

Stiepan, który zniknął przy silniku, po wielu próbach, o 1910 zlokalizował usterkę. Spadło cięgno od manetki. Było już ciemno. Zgłosiliśmy wejście do portu. Po uruchomieniu silnika i ręcznego zesprzęglenia na biegu w przód wchodziliśmy do portu. Na długi prostym odcinku aż prosiło się sprawdzić czy można też iść do tyłu. Lipa stał za sterem. Skipper przekazała komendę na ustawienie biegów głosem, Becia robiła za telegraf i przekazała Stiepanowi. On ręcznie zesprzęglił silnik na pracę wstecz. Sukces!!! Jacht idzie do tyłu. Manetką można było ustawić prędkość. Telegrafem więc znów naprzód, między główki portu jachtowego, silny skręt, telegrafem: „wstecz”! Idzie do tyłu. Celujemy w Y-bomy. Telegrafem: „naprzód”. Hamowanie, cumy, tak stoimy! Ulga. „Można wydać załodze alkohol”. Postój do rana. Na pewno nie wyjdziemy przed naprawieniem silnika. Santa Cruze ugościło nas godnie.
O 1440 po skutecznej naprawie wyszliśmy z portu i zmieniwszy pierwotny plan poszyliśmy na południe. Wydmuchało się widać poprzedniego dnia więc pozostała nam naprawiona kataryna. Dobruś zajął swoje ulubione miejsce w kambuzie i na spokojnej wodzie oceanu mogliśmy spożywać wyśmienicie przyrządzone przez niego risotto na białym winie. Po 25 godzinach bez żadnych przygód dotarliśmy do malowniczej wyspy El Hierro i klimatycznego porciku La Restinga. Następnego dnia wynajętym samochodem ruszyliśmy na zwiedzanie prawie zapomnianej przez cywilizację wyspy. Dotarliśmy na jej skraj i południk Ferro, najdalej wysunięty na zachód południk „Starego Świata”. Warto było zobaczyć to przepiękne miejsce pełne skalistych urwisk i urokliwych lasów piniowych. Po całodziennym zwiedzaniu i godzinnym odpoczynku o 2020 uruchomiliśmy silnik i wyszli w kierunku Gomery.


O 0900 dotarliśmy na miejsce do znanego nam już z poprzednich rejsów portu San Sebastian a już o 1100 mamy samochód i pędzimy po krętych drogach wyspy. Wyspa zupełnie inna, pełna tropikalnej zieleni. Zwiedzamy park narodowy. Długie poszukiwanie w miejscowych restauracjach dały oczekiwany sukces. Znaleźliśmy lokal, który podawał dania ze słynnych kanaryjskich królików. Pychota. W tak sprawnym wyszukiwaniu wszelkich knajp i samochodów nieoceniony był Paweł i jego doskonała znajomość z wujkiem Google.
O 1100 następnego dnia przyjmujemy kurs na Teneryfę. Pogoda przepiękna. Nic nie wieje. Brak zafalowania. Ostawiliśmy silnik. Stoimy. Zachciało nam się pływać w oceanie. Zrzuciliśmy ponton na linie, by się asekurować i do wody. Radości i plumkania było moc. Szczególnie, że towarzyszyły nam w tym sympatyczne delfiny.

To był nasz ostatni dzień na morzu, bo o 1825 zawinęliśmy do San Miguel, w którym kończył się ten etap rejsu.
Mój pierwszy raz :) odc. 3 Kółka na morzu
Wysoka fala biła w piaszczysty brzeg mierzei. Porywisty wiatr zrywał czapki z głów. Stojąc na brzegu, zastanawiałem się, czy to się kiedyś skończy. Chciałbym w końcu popłynąć dalej. 10-11 B trwało kilkanaście godzin. Na tyle długo, by odpocząć od morza i zmęczyć się tawernianym klimatem znanej helskiej knajpy.
Ponowny kontakt w morskim żywiołem nie był już tak opłakany w skutkach jak pierwszego dnia. Mdliło już mniej i dało się żyć. Północny wiatr pozwalał płynąć na zachód. Fala za falą zalewały pokład. Zimny wiatr przenikał przez cienkie warstwy mojego śródlądowego sztormiaczka. W nogi zimno, w głowę też. Ręce zmarznięte i cały czas mokre od słonych bryzgów.
Pierwszy kontakt ze sterem miałem na dziennej wachcie.
– Jaki kurs miałeś trzymać? 280. A ty ile płyniesz?- Słyszałem zgorszony głos wachtowego.
– Ucieka mi. Poczekaj, wyczuję go. Staram się.
– Małymi ruchami! To nie samochód, nie skręca od razu! Jak wyzerujesz, dalej kręci. Zacznij kontrować wcześniej!
– No kontruję, ale widać za późno.
– Patrz na żagle! Q.., fok Ci łopocze! Wchodzisz w martwy kąt! Lewiej, q… lewiej. Już kontuj! Za późno. No gdzie idziesz? Już prawie 260! Prawiej!
-Daj wyczuć- błagałem.
I tak z minuty na minutę, z kwadransa na kwadrans doskonaliłem sztukę „powożenia tą dorożką”. Kapitan śpi. Pierwszy czuwa nad naszą „profesjonalną” wachtą. Pełna godzina, chwila na skupienie się. Wachtowy ma swoje święto. Idzie spisać pozycję z GPS-a do brudnopisu. Zaznaczy pozycję. Na koniec wachty wpisze do dziennika. Ja mogę sterować sam.
– Ile masz na kompasie? – Słyszę głos z nawigacyjnej.
– 270. Ale już idę na 280.

– Widzisz nadchodzącą falę? – Pokazywał mi wachtowy. – Fala podchodzi przed dziób- w prawo na falę. Wchodzisz na falę, dziób przechodzi przez falę i w lewo, żeby się jacht ześlizgiwał, a nie walił dnem. Na falę i z fali! Na falę i z fali. Zgraj ruchy z falą. Może wstań, wyczuj nogami ruch jachtu. Lekko w prawo, lekko w lewo. Dajesz!- Pod czujnym okiem bardziej doświadczonych szło mi coraz lepiej. Na falę, bryzg, oberwać, z fali i przetrzeć oczy. Na falę, bryzg, oberwać, z fali i przetrzeć oczy. Na falę, bryzg itd. Potem zmiana za sterem. Trochę odpoczynku. I tak do końca wachty.
Pierwsza nocna wachta była pełna emocji. Psia wachta. Nic nie widać. Wiatr znacznie osłabł. Dalej z północy, ale znacznie słabszy. Niebo zachmurzone, ani jednej gwiazdy, ani jednego księżyca. Gdzie jest ta fala? Skąd nadchodzi. Wokół ciemno. Nie widać żagli. Blade światełko oświetla tarczę kompasu. A ten kręci, jak chce. Nie widać, jak pracuje fok. Słychać tylko jego łopot, gdy jacht zaczyna iść za ostro. Więc w lewo, ale ile w lewo? Wystarczy! Teraz w prawo, jeszcze trochę i znów ten łopot. W lewo! Chyba za późno. Fok zapracował wstecz. W lewo! Nie idzie. Ster w lewo, a jacht dalej idzie w prawo, 330, 350. Wiatr wieje, a jacht stoi, mimo że powinien gdzieś płynąć. Grot łopocze, słychać walenie bezana. W lewo nie idzie. Co robić? Chyba nie ma co się spierać z rzeczywistością. Trudno, idziemy w prawo. Jacht kręci. Już kurs 10, 30, 50. Gdzie ten wiatr? Z lewej burty chyba. Jak wrócić na 280? Fok na wsteczu ciągnie dziób w prawo. Już 110, 130. Wiatru nie czuć. Co robić? Chyba nie ma wyjścia, ciągnę dalej. 180, 200. Tym razem wieje na prawe ucho. Buchnął bezan, buchnął grot, zapracował fok na lewej burcie. Szarpnęło w prawo. O! czuję wiatr. 220, 250. Jacht nabiera prędkości. Zaraz 280! Koniec kręcenia w prawo, kontruję. 270. Staram się tak trzymać. Znów w prawo, w lewo, w prawo, w lewo. Jakoś udaje się trzymać między 275 a 285. Kilka takich epizodów przeżyłem tej nocy.

Po śniadaniu kapitan nas wezwał.
-Co działo się w nocy? Zobaczcie na ploter. – Wyglądało normalnie.- Powiększenie obrazu. Zamiast prostej linii tracka pojawiają jakieś wzory na morzu. Większe zbliżenie. O! koślawe kółeczka, pętelki zrobionej przez nas nocą trasy. Jam ci to, nie chwaląc się, sprawił 🙂
Wiatr nasilił się. Jacht płynął w dużym przechyle. Trzeba się śpieszyć, więc płyniemy. Przechył jest tak duży, że woda wchodzi burtą. Przechył ok. 45 stopni, może więcej. Jacht pędzi po falach. Mam wolne. Trzymając się uchwytów na „suficie”, idę do mesy. Chętnie się położę. Na mojej koi się nie da. Ześlizguję się gdzieś w kąt. Obijam kolanami o stół. Może usiądę. Też się nie da utrzymać pozycji ciała. Położę się może na koi w poprzek jachtu. Niby leżąc, opieram stopy na koi przeciwnej burty. W zasadzie leżę na koi, ale przechył jachtu powoduję, że w praktyce stoję. Jacht tnie fale i pędzi w kierunku wyznaczonego przez kapitana celu. Może powinienem się bać. Ale nikt nie okazuje strachu, więc może tak ma być. Dochodzi do mojej głowy myśl, że jacht morski to maszyna specjalnie skonstruowana do tego celu, by pływać. Ma swoje właściwości i trzeba tylko wiedzieć, jak je prawidłowo wykorzystać. Kiedyś się nauczę.
Zapadał zmierzch. Zachmurzone niebo i duża wilgotność powietrza ograniczały widoczność. Na horyzoncie zamajaczył nieśmiało ląd. To mój pierwszy ląd widziany z jachtu po wielu godzinach żeglowania. Im bliżej lądu tym ciemnej. Coraz gorsza widoczność. Z każdą chwilą bliżej lądu i z każdą chwilą ciemnej. Wiatr wieje dość silnie. Czuć podenerwowanie kapitana i bardziej doświadczonej części załogi. Wejście do portu Nexø na Bornholmie jest dość wąskie, a przy tym wietrze i ograniczonej widoczności może być trudne. Jednak idziemy śmiało naprzód, zbliżając się do niebezpiecznego celu podróży.
Jeszcze przed główkami załoga zebrała się na pokładzie, szykując wszystko, co potrzeba do cumowania. Mnie kazano zostać na dole, by wpatrywać się we wskazania GPS. Ustawiłem mapę na tak duże powiększenie, jak się dało. Z tej perspektywy nasz rzucający się na falach jacht widoczny był jak ciemny kształt łódki. Według wskazań elektroniki szliśmy wprost do wejścia do portu. Na górze odgłosy wskazujące na zdenerwowanie. Wszyscy pilnie obserwują, zgłaszają kapitanowi, co widzą. Z mojej perspektywy szliśmy centralnie między główki. Dość szybko, aby się nie dać zdryfować bocznemu wiatrowi. Obroty silnika zmniejszyły się. Stało się jakby ciszej i bardziej stabilnie. Zakręt w lewo, zakręt w prawo. Jacht zwalnia.
– Odbijacz manewrowy na dziób! Desant na ląd! Szpring dziobowy na ląd! Cumy na ląd! Szpring rufowy na ląd! Wybierz i obłóż! Tak stoimy!- Prawie usłyszeć można było, a na pewno wyczuć, westchnienie ulgi wydobywające się z piersi uczestników rejsu. Mój pierwszy zagraniczny port. Warto to uświetnić wizytą w jakiejś miejscowej tawernie 🙂

Mój pierwszy raz :) odc. 2 Paw to potężne zwierzę
Pochmurne niebo zwiastowało przygodę. Silnik zazgrzytał radosnym stukaniem. Pokład pod nogami zatrząsł się lekko. Poszedłem na dziób odknagować cumę. Emocje sięgały zenitu. Za chwilę będę po raz pierwszy w życiu płynął po morzu.
Obaw nie było końca, a bujna wyobraźnia ukazywała wszelkie możliwe morskie demony. Dziesiątki pytań. Jak to jest? Jak to się robi? A najważniejsze – czy dam radę? Skąd mam wiedzieć, przecież nigdy tego nie robiłem. Tyle się znamy, na ile się sprawdziliśmy. Za chwilę się dowiem.
– Oddaj cumę dziobową! – Zacząłem wybierać. Gruba szorstka lina powoli przesmykiwała się za polerem, a jej zwój na pokładzie zwiększał się. Jacht ruszył gładko po wodzie portu jachtowego w Gdyni.
– Cuma dziobowa na pokładzie! – Zwijałem zwój do zwoju, by zgrabnie zbuchtować.
Łagodne bujanie pokładu zmieniło się na gwałtowniejsze. Moim oczom ukazały się główki portu. Tyle razy słyszałem to słowo w szantach, a teraz już wiem, jak wyglądają. Za „winklem” fala była większa. Poczułem chłód. Wachtę miałem mieć za jakiś czas. Zszedłem pod pokład.
Nieznany mi zawrót głowy skłonił do refleksji, że chyba zaczynam się czuć nieswojo. W okolicy mostka czułem jakieś kłębowisko mdławych emocji. Skronie cisnęły. Chyba pod pokładem nie jest najprzyjemniej w w czasie tych pierwszych godzin rejsu. Włożyłem spodnie od dresu, polar pod sztormiak, czapkę z materiału i buty gumowe ze sklepu ogrodniczego. Czułem, jak pot zlewa mi skronie, skrapla się na plecach. Teraz było mi zbyt gorąco.
Usiadłem w kokpicie. Poczułem się znacznie lepiej. Wiał wiatr, który przynosił przenikliwe zimno na spoconą jeszcze pod pokładem skórę. Dobrze, że trzeba było wziąć się do pracy. Moje pierwsze stawianie żagli. W zasadzie nic nadzwyczajnego. Tak samo jak na Mazurach. Cóż, że jeden dodatkowo – bezan. Trzeba było przyłożyć więcej siły, bo płótniska wiele większe. W przyjacielskim, męskim gronie zadanie łatwe i przyjemnie do wykonania. I tak też było.
Jacht pochylił się na lewym halsie i, podskakując na falach Zatoki Gdańskiej, ruszył w nieznane, bujając się z boku na bok. Za każdym przechyłem czułem, jak coś podchodzi mi do gardła. Pot zlewający skronie rozpraszał uwagę. Siedziałem, kurczowo trzymając się czegoś, wpatrując w siną dal. Rzeczywiście była sina, mglista, niewyraźna, tak jak zapewne i moja mina. Z każdą chwilą było mi chłodniej. Kwadrans za kwadransem, godzina za godziną mijały na rozważaniu: czy zejść, by się doubierać, czy zostać i marznąć. Zejść znaczyło także ryzykować zwiększeniem fali mdłości i dreszczy. Nogi mi przemarzły w chłodnych gumiaczkach. Czułem skostniałe palce stóp. Wiatr przewiewał szmacianą czapeczkę. Po prostu zimno było mi w głowę. Śródlądowy sztormiak nie dawał rady. No cóż, październik. Nie miałem nadziei. Cieplej w tym roku już nie będzie.
Zbliżyliśmy się do Helu, by minąć go szerokim łukiem. Wiatr się nasilał. Bujało coraz mocniej, dzień chylił się ku końcowi. Widoczność była coraz mniejsza. W gardle zbierało mi się coraz więcej i coraz częściej. Walczyłem z tym, jak mogłem, ale zacząłem wątpić w wytrwałość. To już piąta, a może szósta godzina na falującym morzu. Szczękając zębami, przeprosiłem i zszedłem na chwilę na dół. Tu świat wirował ze zwielokrotnioną siłą. Rzucało mną z jednej burty na drugą. Opierając się rękoma o uciekające ściany, pełzłem w kierunku kingstona. Chwyciłem za klamkę. Wszedłem do ciasnego pomieszczenia szukać pocieszenia. Do muszli nie zdążyłem. Paw dopadł mnie w połowie drogi, jeszcze nad umywalką. To było potężne zwierzę. Jego obraz pojawił się na lustrze, ściankach i w samej umywalce. Nie widziałem, czy sprzątać, czy wypuszczać nowego. Robiłem jedno i drugie naraz. Trochę ulżyło. Posprzątałem, jak się dało najładniej. Otworzyłem drzwi kabiny w samą porę. Zielona twarz Maćka wyrażała przebłysk radości i nadzieję na wizytę w kingstonie w odpowiednim czasie. Przecisnęliśmy się w ciasnym przejściu. Takie chwile zostają w pamięci na długo.
Próbowałem wyjść na pokład. Gwiazdy przed oczami, drgawki z przemarznięcia, zawroty głowy. Resztki przytępiałej świadomości kazały mi zapytać Jarka, czy mogę jednak tu zostać i prosić o małą szklankę wody z cukrem dla pokrzepienia zmarzniętego, rozdygotanego ciała. Litościwy I oficer pomógł mi i w jednym, i w drugim. Ledwo co trzymałem się na nogach. Jachtem bujało we wszystkie strony. Próbowałem rozebrać się ze sztormiaka, podtrzymując się, czego się tylko dało. Trudno było się utrzymać na chwiejnych nogach w rozkołysanej „dorożce”. Przełożyłem nogę nad złożonym stołem w mesie, by lec na podwójnej koi. W tej chwili silny przechył jachtu wyrzucił mnie jak z procy. Głową w dół. Prosto na koję przeciwnej burty. W samą stormdechę, która pod wpływem dynamiki mojej czaszki pękła i wypadła z prowadnic. Podnosząc się obolały, poskładałem, co się dało, i ponownie podjąłem próbę złożenia mego zmarnowanego ciała w koi mesowej. Tym razem z powodzeniem. Głowa cała. Deska nie. Jak to się stało?
Leżałem z zamkniętymi oczami. Świat wirował. Wokół mnie pojawiali się kolejni na wpół zamroczeni członkowie naszej morskiej wyprawy. Nad głową słychać było zgrzyt bloków. Z boków – bulgotanie wody i skrzypienie desek poszycia. Z pokładu dochodziły głosy krzyczących ludzi.
– To już 8B!
– Widzisz ten statek?!
– Nie mogę utrzymać kursu!
Na górze działo się. A ja nie miałem siły ruszyć się z miejsca.
– Zmieniamy kurs, zawracamy na Hel!
Mijały godziny. Kolebało dalej. Turkot bloków i zgrzyty kabestanów oznajmiały jakieś zwroty. Tupot nóg i łopot żagli – chyba o ich częściowym zrzucaniu. Kapitan walczy! Ta myśl przynosiła spokój rozchwianym emocjom.
Im dalej za półwysep, tym kolebało mniej. Zadudnił silnik. Znów słychać było pracę przy żaglach i ich klarowaniu po zrzuceniu. Jakieś rozmowy na radiu. Ktoś się zgadzał na wejście do portu.
Nagle bujanie ustało. Silnik chodził. Jacht płynął. Przestało mnie mdlić. Mogłem się ruszać. Szybko wdziałem sztormiak i nadzwyczaj żwawo wyskoczyłem na pokład. Co się dzieje?
– Dobrze, że jesteś. Przygotuj cumę dziobową.- Popędziłem na dziób z liną. Po chwili była gotowa. Podeszliśmy burtą do kei. Cumy na ląd. Tak, stoimy! Był środek nocy. W mglistym świetle moim oczom ukazał się stojący na nabrzeżu budynek w kształcie jaja. Ile jeszcze razy będę go widział w przyszłości – to było wtedy jeszcze zagadką.
Dzięki, bogowie, za cudowne ozdrowienie!
cdn
Mój pierwszy raz :) odc. 1 Nieoczekiwana przygoda
16 lat miałem, gdy przyjaciel zabrał mnie pierwszy raz na żagle. Mijały dni i miesiące. Wstąpiłem do klubu żeglarskiego. Zimę spędziłem w szkutni klubowej na szlifowaniu słomek starej omegi. Rozpocząłem kurs żeglarski. Egzamin był w maju. Miałem do wyboru egzamin na patent albo egzamin maturalny. Nie wiedzieć czemu wybrałem maturę…, studia, ślub, pracę, dzieci, studia podyplomowe, korporacje, własną firmę, budowę domu… a czas mijał. Padła komuna, mur berliński, dzieci urosły, zasadzone drzewa też.
Któregoś dnia obudziłem się z przerażającą myślą, że nie zrobiłem jednej rzeczy, którą kiedyś chciałem. Zapisałem się więc na kurs na patent żeglarza jachtowego dla bardzo już dorosłych. Na zakończenie kursu, a właściwie po szczęśliwie zdanym egzaminie, zapytał mnie instruktor:
– Krzychu, może chcesz na morze?
– Nie wiem, jeszcze nie byłem. – Tu zaczęły kłębić się myśli w głowie, co na to bliscy, czy będzie kasa, czy będzie czas? – Nie wiem, może?
– Będę o Tobie pamiętał.
Ja zapomniałem.

Któregoś pochmurnego, październikowego poranka, gdzieś o godzinie 8:15 przeraźliwie zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu zamigotało imię mojego instruktora żeglarstwa.
-Krzychu, może chcesz na morze?
– Nie wiem, jeszcze nie byłem. A kiedy? – zapytałem.
– Jak chcesz, to dziś o 17:00 spotykamy się na kei w Gdyni.
W głowie poczułem szum i uderzenie gorąca. Ile kasy? Co na to bliscy? Czy mam czas? Co zrobić z pracą? Czy mam wyposażenie? Co trzeba wziąć? Wypieki, gwałtowne bicie serca. Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Galopada myśli…
– A… mogę oddzwonić za 5 minut?- spytałem
Usiadłem. Uspokoiłem emocje. Z drącymi jednak kolanami zszedłem piętro niżej, do królestwa żony mej, które stanowiła kuchnia, a w której właśnie sprawowała swoje rządy. Jąkając się zdałem sprawozdanie z rozmowy jaką właśnie odbyłem. Padłem do kolan, choć oboje wiedzieliśmy, że odmowa jej niewiele by tu zmieniła. Zawsze ceniłem jej sztukę kobiecej dyplomacji. Nie powiedziała nie… Uff.
Co ja mam? Worek – jest. Góra letniego śródlądowego sztormiaka jest. Jakiś polar, ciepłe skarpety, koszulki. Czapka. Oczywiście gitara. Choć zapasowa struna E1. Wrzuciłem to wszystko do worka.
Zadzwoniłem do instruktora – jadę!
Ile mam czasu? Do Gdyni 5 godzin samochodem. Już 9:00. Szybkie pakowanie, coś zjeść. I w drogę.
Po drodze jedno większe miasto. Poszukałem dużego sklepu z artykułami ogrodniczymi. W tym czasie, choć tak nieodległym, nie było jeszcze sieci sklepów sportowych. W zastępstwie sztormiaka, spodnie od zestawu ogrodniczego. Żeby może coś nieprzemakalnego na dół. Buty… nie mam nic nieprzemakalnego. Gumowce ogrodnicze, będą w sam raz.
I dalej w drogę. Już spokojniej. Zdążę.
Zdążyłem.
Obarczony workiem przechodziłem wolno wzdłuż kei, szukając kogoś lub czegoś znajomego. Po raz pierwszy widziałem taką keję. Wszystko jakieś większe. Pomosty stabilne. Konstrukcje jachtów znane mi tylko z teorii. Porządne pętle bosmańskie na polerach. Dość mocno wybrane cumy. Jej, jakie te cumy grube. I zapach. Nie czułem zapachu podgniłych liści, którego się spodziewałem. Zamiast tego w powietrzu unosił się lekki zapach śledzia. Nie było czasu na długie roztrząsanie doznań, bo właśnie dojrzałem tylną część ciała mojego instruktora wystającą z bakisty.
– Witaj, fajnie że jesteś, wskakuj! – Potem rączka, misiaczek i mój pierwszy krok na pokładzie jachtu morskiego. Cały z drewna, wyjątkiem masztów i bomów. Delikatny ruch stopą po pokładzie upewnił mnie, że nie jest ślisko. Wszedłem przejęty robiąc minę pewnego siebie wilka morskiego a w środku czując głębokie przejęcie, objawiające się drżeniem każdego włókienka.
Przecisnąłem się po wąskich schodkach, w dół do mesy. Panował już półmrok.
Cdn







